Motelowy pokój, do którego weszli, ostatni raz sprzątany był chyba w czasie wojny secesyjnej. Czuć było w nim wymiotami, moczem i crackiem. Zasłony straszyły czarnymi dziurami wypalonymi przez papierosy. Dywan stanowił formę pośrednią między filcową wykładziną a różową gumą do żucia. Kiedy się po nim szło, podeszwy lekko się przyklejały, wydając charakterystyczne plaf! wydymanej gumy balonowej. Elvis otworzył butelkę millera light. Podał ją panu Nice Suit, siedzącemu obok na przybrudzonym krześle. Curlys paliła na korytarzu. Z oddali dobiegał ich koncert na syreny i wystrzały. Od czasu do czasu zagłuszał go łoskot helikopterów krążących nad dzielnicą. Pan Nice Suit upił łyk z butelki. Piwo było lekkie i jakby zleżałe. Podał butelkę Curlys. Podziękowała, ale nie wzięła. – Nie piję – wyjaśniła. Stała w progu, z papierosem w kąciku ust, przyglądając się mężczyźnie w garniturze. Po chwili zapytała: – To Armani? – Boss – odpowiedział oschle. Dokończył piwo. Elvis klęczał na podłodze i kończył usypywać białym proszkiem okrąg wokół łóżka. Narysował kredą kilka słów pradawnymi znakami, dość skomplikowanymi, poustawiał tu i tam świeczki. Wreszcie uznał dzieło za gotowe. Otrzepał dłonie. Dopił piwo. Beknął tak, że zabrzmiało to jak ryk Godzilli. – Do łóżka, słonko! – krzyknął. Kobieta wypluła papierosa. Rozdeptała go swoim czerwonym butem na obcasie. Ale nie ruszyła się z miejsca. – Czekam na mojego lifesavera – powiedziała spokojnie. Zupełnie jakby wywołany tymi słowami, naprzeciwko ich pokoju zaparkował pick-up marki Chevrolet na oponach od monster trucka. Dobiegała z niego puszczona na maksa muzyka. Zmiksowany kawałek Manu Chao. Z samochodu wysiadł ogolony na łyso mężczyzna. Miał na sobie samą skórzaną kamizelkę, bez koszuli. Do tego bermudy w kwieciste wzory i niebieskie kowbojki. Wyglądał jak turysta przebrany za Teksańczyka. – To jest twój lifesaver? Tecate? – zapytał z niezadowoleniem Elvis. Łysy coś burknął. Curlys podeszła do łóżka i położyła się. Elvis odwrócił się w jej stronę. – Przecież to jest fuckinsukinsyn jeden! – wypalił. – Daj spokój… Bierz się do roboty, nie mamy całej nocy – pogoniła go kobieta. Elvis splunął, że aż poleciało na niebieskie buty przybysza. Łysy nie skomentował. Wrócił do pick-upa. Wziął ze środka Biblię, stułę, plastikowy pojemnik z hostiami, naczynie z wodą i wrócił do środka. Zamknął za sobą drzwi. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z obecności pana Nice Suit. Pozdrowił go skinieniem głowy. Czarny garnitur odpowiedział tym samym. Wszyscy starali się zachowywać w cywilizowany sposób. Elvis zgasił światła. Wyjął stary zeszyt z notatkami, bez okładki, który wcześniej trzymał złożony na pół w kieszeni spodni. Strony zapisane były gęstym maczkiem, do tego trochę miejsca zajmowały rysunki przedstawiające różne symbole. Zaczął recytować archaiczne frazy. Brzmiały staro, jakby pokryte były pajęczynami. Mówił głosem głębokim, wręcz jaskiniowym, kojarzącym się z grzebaniem w ziemskich flakach. Z każdą następną strofą ciemność coraz bardziej gęstniała. Z każdym wersetem rosła temperatura. Curlys jęknęła i zaszamotała się w podnieceniu. Elvis wciąż stał w środku okręgu. Tylko kilka kroków od niego Tecate czekał z Biblią jak strażak obserwujący fajerwerki. A kiedy te się zaczęły, były naprawdę spektakularne. Disneyland może się schować. Łóżko zadrżało. Żarówki w bocznych lampkach eksplodowały. Z prześcieradeł zaczęła cieknąć krew, a jęki Curlys zmieniły się w głosy przemawiające po aramejsku. Ciemne i dalekie. – Masz Vade retro satana? – pan Nice Suit zwrócił się do Tecate. Ten przytaknął. Mówił zupełnie naturalnym głosem, jakby to była sympatyczna pogawędka za barem. Tymczasem ciało Curlys zaczęło unosić się w konwulsjach. Obracała się w powietrzu, jakby wisiała na niewidzialnej linie. Z ust leciała jej piana. Zwróciła kolację: burrito. Nagle zwiotczałe, unoszące się ciało drgnęło. Wykonało szereg ruchów absolutnie niemożliwych dla istoty ludzkiej. Skóra na rękach pękła, otwarły się rany, z których popłynęła krew. Cały pokój wypełnił specyficzny pogłos. Jak skrzydełka muchy. Nabierał mocy i osaczał przebywających w środku. Z ust Curlys wyleciały chmary much i wysunęły się macki. Elvis cofnął się o krok. Rozpoznał tego, który się z niej materializował. Zadrżała mu prawa ręka. Miał wrażenie, jakby od środka pleców przesuwała mu się bryła lodu, że aż jęknął. Zastukał do drzwi i otworzył mu dawny znajomy, którego miał nadzieję nigdy więcej nie oglądać. Poczuł mocne ukłucie nienawiści i to pozwoliło mu się uspokoić. Elvis odwrócił się w stronę mężczyzny w garniturze. – Lepiej go puśćmy, man… To on. – Nie przerywaj. – To nie jest żaden z tych zwyczajnych. Wiem to, całe życie próbuje mnie dopaść. Mister Nice Suit tylko nieco szerzej otworzył oczy. – Dokończ robotę – rozkazał. Był precyzyjny. Ostrzejszy nawet od nauczyciela przeprowadzającego niezapowiedziany sprawdzian. – Tym razem złapię cię za jaja, ty sukinpsisynu… Zapakować czy na miejscu? – rzucił Elvis, podchodząc do metalowej skrzynki, która stała u jego stóp. W tej chwili nieuwagi odwrócił się plecami do lewitującej Curlys, która pchnęła go nogą jak średniowieczny rycerz włócznią. Elvis runął na ścianę, zostawiając zagłębienie i ślady krwi. Twarz kobiety przepoczwarzała się w skupisko zębów, języków i ślepi. I wszystkie one przemawiały jednocześnie: – Draco sit mihi duxDraco sit mihi dux… – Głos zmienił się w męski. Nieżyjącego od dziesięciu lat Latynosa. Tylko Elvis umiał go rozpoznać, a teraz leżał na podłodze. Nigdy dotąd nie słyszał, żeby jego brat powiedział mu: – …pieprzony sukinsynu… za każdym razem Belzebub się na mnie wyżywa. A ty dalej swoje. Tecate szybko zarzucił sobie na szyję stułę i zaczął recytować łacińskie modlitwy: – Crux sancta sit mihi lux. Non draco sit mihi dux… Vade retro satana. Nunquam suade mihi vana… Sunt mala quae libas. Ipse venena bibas. Wyjął butelkę i polał kobietę wodą. Zaczęła się wić jak dżdżownica posypana solą. Istota, w którą zmieniła się Curlys, ryknęła. Łóżko zatrzeszczało, jakby rozpadło się na pół. Strop pękł, magiczny krąg się przerwał. – Krąg przerwany! – krzyknął mężczyzna w garniturze, zrywając się z krzesła. W tej samej chwili Tecate był o włos od śmierci: istota ucapiła go za gardło, wyraźnie zamierzając skręcić mu kark. I zrobiłaby to, gdyby Elvis nie zerwał sobie z szyi krzyżyka i nie umieścił go na piersiach tego, co kiedyś było kobietą. Metalowy znak stanął w płomieniach. – Nie dorwiesz mnie… – zdołało wymamrotać to coś, co siedziało w Curlys. Tecate padł na lepką podłogę. Twarzą wylądował na nieświeżych resztkach burrito. Tymczasem pan Nice Suit zdążył dopaść do swojej walizki. Elvis jęczał z bólu zasypywany ciosami przez demona. Ten wybił mu jeden ze złotych zębów, który wylądował obok głowy Tecate. – Ty gnoju. Wiesz, że posuwam twoją matkę? Sette uomini dei morti! Sette uomini dei morti! – Języki toczyły ślinę, otoczone ślepiami i mackami. Słowa były niespójne jak myśli po zbyt wielu skrętach. Mężczyzna w garniturze wyjął ze swojej walizki metalowe pudełko. Wydobył z niego niewielki kawałek gołej kości. Złapał pustą butelkę po piwie i wsunął kość do środka. Cichym głosem zaczął coś recytować. Pokazał butelkę istocie. Ta zafalowała. Jęzorami oblizała swoje oczy i kły, jakby w reakcji na ten widok. Elvis padł na łóżko. Podniósł wzrok, żeby się przyjrzeć, jak stwór opuszcza fizyczne ciało Curlys przez jej usta niczym rój much, macki i ślina, i wsuwa się do butelki. – Korek! Szybko! – krzyknął mężczyzna w garniturze. Elvis w rozpaczliwym pośpiechu wyjął nóż. Złapał Tecate za dłoń i obciął mu jeden palec. Ten wrzasnął z bólu. Elvis podał palec swojemu zleceniodawcy. Pan Nice Suit zręcznie zatkał butelkę amputowanym kawałkiem ciała. Istota miotała przekleństwa ze środka butelki, rozciągając ją na boki. Elvis złapał oddech. Zdał sobie sprawę, że drży ze strachu. Już od lat nic go tak nie przeniknęło aż do szpiku kości. Ostatni raz w wojsku, w Afganistanie. Próbował teraz wypędzić lęk ze swojego ciała jak nieproszonego gościa. Pan Nice Suit umieścił butelkę w walizce ze spokojem ulicznego skrzypka chowającego po występie instrument do futerału. – Dawaj go – warknął na niego Tecate. Obaj mężczyźni obrócili się w jego stronę. Miał rozbity nos, a z rany po palcu ciekła mu krew, mimo to mierzył w nich z broni 9 mm. Chyba był to walther. Pan Nice Suit nie wypuszczał walizki z rąk. – Chcesz go sprzedać Japończykom? Ile ci dają? – zapytał tą swoją elegancką hiszpańszczyzną. – Fuckin gówno cię obchodzi, co z nim zamierzam zrobić… – odpowiedział tamten, wyszczerzając się w mocno hemoglobinowym uśmiechu. – Hej, man! Wyluzuj, Tecate. Ten, którego tam mamy, nie nadaje się do walk. Nie ma ciała, to bydlę żywcem cię zeżre. On kąsa, nie certoli się. Jeśli go wypuścisz, zrobi się prawdziwe pandemonium – wyjaśniał Elvis, zlizując własną krew. Tecate przyjrzał się śliwie pod okiem Infantego. Zobaczył krew i strach. Nie przejął się. Podchodził coraz bliżej, nie opuszczając broni. Nice Suit także nie wypuszczał walizki. Zanim Tecate zdążył zrobić ostatni krok, dostał kulkę w czoło. Nad lewą brwią pojawiła się dziurka. Na brzegach miała trochę masy mózgowej. Znów runął jak wyburzana ściana. Więcej już nie wstał. Elvis patrzył na malutki rewolwer w ręku Curlys. – Nikt nie będzie obrabiał moich klientów! Wiszą mi kupę fuckin money za złapanie tego bydlaka! – huknęła na trupa leżącego na różowym dywanie. Pan Nice Suit podał jej chustkę, całą twarz i ciało miała w siniakach. – Radziłbym, żebyśmy pojechali do szpitala. Ten demon nieźle cię sponiewierał.
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
  • 3
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj