Ostatecznie wybrałem rok 2000, ładna okrągła data i zaledwie za trzydzieści lat. Bałem się, że po dłuższym czasie zupełnie wypadnę z obiegu. Zmiany, które zaszły przez ostatnie trzydzieści lat (podczas mojego dotychczasowego życia), były wystarczająco duże, by człowiekowi wyszły oczy z orbit — dwie wojny światowe i paręnaście pomniejszych, upadek komunizmu, recesja, satelity, przejście na energię atomową — przecież gdy byłem chłopcem, nie istniał nawet druk trójwymiarowy.
Rzeczywistość roku 2000 mogła być dla mnie trudna do ogarnięcia. Gdybym jednak nie skoczył tak daleko w przyszłość, Belle nie zdążyłaby wyhodować pięknej siatki zmarszczek.
Kiedy doszliśmy do kwestii lokowania mojego majątku, nie brałem pod uwagę obligacji państwowych i tym podobnych konserwatywnych inwestycji, gdyż nasz system fiskalny zakłada inflację. Postanowiłem pozostawić sobie akcje Służki, a za gotówkę nabyć akcje znanych przedsiębiorstw, opierając się na trendach, które uznałem za obiecujące. Automatyka nieuchronnie miała się rozwijać. Wybrałem firmę z San Francisco, która produkowała nawozy sztuczne oraz eksperymentowała z drożdżami i jadalnymi wodorostami — ludzi co roku przybywało i steki na pewno nie potanieją. Resztę pieniędzy kazałem ulokować w funduszu powierniczym zarządzanym przez Towarzystwo.
Najtrudniej było zdecydować, co zrobić, gdybym zmarł podczas hibernacji. Towarzystwo twierdziło, że mam ponad siedemdziesiąt procent szans na przeżycie tych trzydziestu lat snu w zamrażarce… ale liczyło się z obiema ewentualnościami. Ryzyko było spore, więc tego się spodziewałem; każdy prawdziwy hazard wymaga procentu dla organizatora. Tylko nieuczciwi szulerzy twierdzą, że dają frajerom maksimum szans, a ubezpieczenie jest przecież zalegalizowanym hazardem. Nawet najstarsza i najszacowniejsza firma ubezpieczeniowa na świecie, Lloyd’s of London, nie ukrywa, że ubezpiecza zarówno od zysków, jak i strat. Nie należy jednak oczekiwać lepszych stawek niż na wyścigach; w końcu ktoś musi płacić za szyte na miarę garnitury naszego pana Powella.
Zdecydowałem, że jeśli umrę, wszystko, do ostatniego centa, przejdzie na fundusz powierniczy Towarzystwa… w wyniku czego pan Powell miał ochotę mnie ucałować, a ja zacząłem się zastanawiać, czy tych siedemdziesięciu procent szans nie wyliczono zbyt optymistycznie. Nie zmieniłem jednak zdania, ponieważ w ten sposób stawałem się spadkobiercą (gdybym przeżył) wszystkich, którzy podjęli tę samą decyzję (gdyby umarli). Rosyjska ruletka, gdzie ten, który przeżyje, dostaje część kasy… a firma ubezpieczeniowa jak zwykle zgarnia pulę.
Rozważyłem wszystkie możliwości, które gwarantowały maksymalny zysk bez hedgingu, gdybym źle wybrał; pan Powell kochał mnie, tak jak krupier kocha frajera, który nieustannie stawia na zero. Kiedy rozdysponowałem moje aktywa, był już bardziej niż chętny dać mi sensowny upust za Pete’a; uzgodniliśmy, że za jego hibernację uiszczę piętnaście procent opłaty za człowieka, i sporządził dla niego oddzielną umowę.
Pozostała jeszcze kwestia sądowego zezwolenia i badań lekarskich. Tych ostatnich wcale się nie obawiałem; przeczuwałem, że skoro podpisałem umowę uwzględniającą ewentualność mojej śmierci, przyjęto by mnie nawet w ostatnim stadium dżumy. Sądziłem jednak, że uzyskanie zgody jakiegoś sędziego może trochę potrwać. A była ona niezbędna, ponieważ klient w zimnym śnie jest z prawnego punktu widzenia żywy, ale ubezwłasnowolniony.
Niepotrzebnie się martwiłem. Nasz pan Powell przedstawił mi do podpisu dziewiętnaście różnych dokumentów sporządzonych w czterech egzemplarzach. Podpisywałem, aż dostałem skurczu palców. Goniec wybiegł z dokumentami, a ja poszedłem na badanie lekarskie. Nawet nie zobaczyłem sędziego.
Badanie było zwykłym męczącym zestawem rutynowych czynności z jednym wyjątkiem. Lekarz na końcu spojrzał mi surowo w oczy i spytał:
— Chłopcze, jak długo trwa ten alkoholowy ciąg?
— Ciąg?
— Alkoholowy.
— Dlaczego pan tak uważa, doktorze? Jestem równie trzeźwy jak pan. Król Karol kupił królowej Karolinie…
— Niech pan przestanie i odpowie.
— Hmm… powiedziałbym, że ze dwa tygodnie. Może troszkę dłużej.
— Jest pan alkoholikiem? Ile razy w przeszłości wpadał pan w taki ciąg?
— Prawdę powiedziawszy, jeszcze nigdy. Widzi pan… Zacząłem mu opowiadać, co mi zrobili Belle z Milesem i dla
czego czuję się tak, jak się czuję.
Uniósł dłoń.
— Proszę. Sam mam problemy i nie jestem psychiatrą. Tak naprawdę interesuje mnie tylko to, czy pańskie serce zniesie spadek temperatury do czterech stopni Celsjusza. A zniesie. Zazwyczaj nie obchodzi mnie, dlaczego ktoś sfiksował tak, że chce się schować w mysiej dziurze. Niemniej resztki etyki zawodowej nie pozwalają mi wpuścić do jednej z tych trumien człowieka, choćby i w opłakanym stanie, którego mózg jest oszołomiony alkoholem. Proszę się odwrócić.
— Słucham?
— Proszę się odwrócić. Zrobię panu zastrzyk w lewy pośladek. Odwróciłem się, a on zrobił, co zapowiadał. Gdy masowałem bolące miejsce, dodał:
— Niech pan to wypije. Za mniej więcej dwadzieścia minut będzie pan trzeźwiejszy, niż był pan przez ostatni miesiąc. Potem, jeśli ma pan dość zdrowego rozsądku — w co wątpię — mo że pan jeszcze raz rozważyć swoją sytuację i zdecydować, czy uciec przed problemami… czy stawić im czoło jak mężczyzna.
Wypiłem płyn.
— To wszystko; może się pan ubrać. Podpiszę dokumenty, ale ostrzegam, że mogę cofnąć zgodę nawet w ostatniej chwili. Od teraz ani kropli alkoholu, lekka kolacja i żadnego śniadania. Jutro o dwunastej proszę przyjść na końcowe badanie.
Odszedł, nawet się nie pożegnawszy. Ubrałem się i wyszedłem z gabinetu bliski wrzenia. Powell miał już przygotowane wszystkie dokumenty. Kiedy je brałem, powiedział:
— Jeżeli pan chce, może je pan zostawić tutaj i zabrać jutro w południe… to znaczy, ten komplet, który zabiera pan ze sobą do krypty.
— A co się stanie z pozostałymi?
— Jeden komplet zostaje u nas, a kiedy będzie pan już pod naszą opieką, drugi umieścimy w sądzie, a trzeci w archiwum w Carlsbadzie. Hm, czy doktor ostrzegł pana co do diety?
— Tak, pewnie.
Zajrzałem do dokumentów, żeby ukryć irytację.
Powell wyciągnął po nie rękę.
— Przechowam je przez noc.
Nie oddałem mu ich.
— Sam je przechowam. Może zechcę zmienić dyspozycje co do wyboru akcji.
— Hm, na to już trochę późno, drogi panie Davis.
— Proszę mnie nie popędzać. Jeżeli dokonam jakichś zmian, przyjdę wcześniej.
Otworzyłem torbę podróżną i włożyłem papiery do bocznej kieszeni obok Pete’a. Także dawniej trzymałem tam ważne dokumenty; choć może nie były tam tak bezpieczne jak w Państwowym Archiwum w Carlsbad Caverns, to i tak bardziej, niż mogłoby się zdawać. Pewien złodziejaszek próbował niegdyś coś wyciągnąć z tej kieszeni; niewątpliwie do dziś ma blizny po zębach i pazurach Pete’a.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj