Drzwi do lata to powieść science fiction Roberta A. Heinleina. Opowiada historię człowieka, który budzi się z hibernacji i odkrywa, że podróże w czasie są możliwe. Postanawia cofnąć się w czasie i zemścić się na ludziach, którzy zniszczyli mu życie.
Drzwi do lata trafią do sprzedaży 11 lutego. Dom Wydawniczy Rebis udostępnił pierwszy rozdział powieści w tłumaczeniu Zbigniewa A. Królickiego. Miłej lektury.
Rozdział I
Pewnej zimy tuż przed wojną sześciotygodniową mój kocur Petroniusz Arbiter i ja mieszkaliśmy na starej farmie w Connecticut. Wątpię, czy ona jeszcze istnieje, leżała bowiem na skraju strefy wybuchu bomby atomowej, która spadła w pobliżu Manhattanu, a te stare drewniane budynki palą się jak papier. Nawet jeśli wciąż stoi, trudno byłoby ją wynająć ze względu na opad radioaktywny, ale w owym czasie nam się podobała, Pete’owi i mnie. Czynsz był niski ze względu na brak kanalizacji, a dawną jadalnię wypełniało dobre północne światło, odpowiednie dla mojego stołu kreślarskiego.
Jedyną wadą było jedenaścioro drzwi prowadzących na dwór. Dwanaścioro, jeżeli doliczyć drzwi Pete’a. Zawsze zabiegałem o to, by Pete miał własne drzwi — tym razem był to otwór odpowiadający rozstawowi jego wąsów, wycięty w desce dopasowanej do okna nieużywanej sypialni. Zbyt wielką część życia spędziłem na otwieraniu drzwi kotom — kiedyś obliczyłem, że od zarania cywilizacji stracono na to dziewięćset siedemdziesiąt osiem roboczostuleci. Mogę wam pokazać te obliczenia.
Pete zwykle używał własnego wejścia, jeśli nie udało mu się zmusić mnie do otworzenia drzwi dla ludzi, które wolał. Nigdy jednak nie skorzystał ze swoich drzwi, gdy na ziemi leżał śnieg.
Kiedy był małym kociakiem, puchatym i rozmiauczanym, wypracował prostą filozofię. Ja odpowiadałem za mieszkanie, jedzenie i pogodę, a on za pozostałe sprawy. Szczególnie często obwiniał mnie o kaprysy pogody. Zimy w Connecticut są dobre tylko na kartki świąteczne; tej zimy Pete regularnie stawał na progu swoich drzwiczek i odmawiał wyjścia z powodu tego nieprzyjemnego białego paskudztwa (bo przecież nie był głupi), po czym zmuszał mnie, żebym otworzył mu drzwi dla ludzi.
Uparcie uważał, że przynajmniej jedne z nich prowadzą do letniej pogody. Co oznaczało, że musiałem podejść z nim do każdych z jedenaściorga drzwi, otworzyć je, żeby się przekonał, że za nimi jest także zima, po czym ruszyć do następnych, a jego krytyczny stosunek do mojego zarządzania pogodą pogłębiał się po każdym kolejnym rozczarowaniu.
Potem zostawał w domu, aż parcie na pęcherz ostatecznie zmusiło go do wyjścia. Gdy wracał, ciche postukiwanie jego oblodzonych łapek o drewnianą podłogę brzmiało jak tupot maleńkich chodaków, patrzył na mnie gniewnie i nie chciał mruczeć, dopóki nie minął mu zły humor… a wtedy wybaczał mi do następnego razu.
Nigdy jednak nie przestał szukać Drzwi do Lata.
Trzeciego grudnia 1970 roku ja też ich szukałem.
Moje wysiłki były równie daremne jak próby Pete’a w styczniu w Connecticut. Tę odrobinę śniegu, która spadła w południowej Kalifornii, pozostawiono w górach dla narciarzy, nie w centrum Los Angeles — bo zapewne i tak nie zdołałaby się tam przedostać przez zasłonę smogu. Ale w moim sercu panowała zima.
Byłem w niezłej formie (pomijając potężnego kaca), jeszcze nie ukończyłem trzydziestki i całkiem nieźle stałem finansowo. Nie szukała mnie policja ani jacyś mężowie, ani doręczyciele pozwów; nie dokuczało mi nic, czego nie uleczyłaby lekka amnezja. W sercu jednak miałem zimę i szukałem Drzwi do Lata.
Macie rację, jeśli wyglądam na człowieka mocno rozczulającego się nad sobą. Na tej planecie musiały żyć ponad dwa miliardy ludzi, którym wiodło się gorzej ode mnie. Pomimo to szukałem Drzwi do Lata.
Większość tych, które napotykałem ostatnio, była drzwiami wahadłowymi i przed takimi właśnie stałem — szyld nad wejściem głosił: bar i grill SANS SOUCI. Wszedłem, wybrałem boks pośrodku sali, ostrożnie umieściłem torbę podróżną na siedzeniu, wyciągnąłem się obok niej i czekałem na kelnera.
— Mrrr? — przemówiła torba podróżna.
— Spokojnie, Pete — powiedziałem.
— Miauuu!
— Bzdura, dopiero co wychodziłeś. Siedź cicho, nadchodzi kelner.
Pete zamknął się. Spojrzałem na pochylającego się nad stolikiem kelnera.
— Podwójną szkocką z waszego baru, szklankę czystej wody i buteleczkę piwa imbirowego — powiedziałem.
Kelner wyglądał na zaniepokojonego.
— Piwo imbirowe, proszę pana? Ze szkocką?
— Macie je czy nie?
— No tak, oczywiście. Ale…
— Zatem proszę je przynieść. Nie zamierzam go pić; chcę tylko drwiąco na nie patrzeć. I proszę przynieść też spodek.
— Jak pan sobie życzy. — Przetarł blat stołu. — A może mały stek, proszę pana? Poza tym mamy dziś wyśmienite przegrzebki.
— Słuchaj, kolego, dam ci napiwek za te przegrzebki, jeśli obiecasz, że mi ich nie podasz. Zamówiłem wszystko, czego mi trzeba… i proszę nie zapomnieć o spodku.
Zamknął się i odszedł. Powiedziałem Pete’owi, żeby się nie przejmował, piechota morska już przybyła. Kelner wrócił, ukoił swoją urażoną dumę, niosąc buteleczkę piwa imbirowego na spodku. Mieszając szkocką z wodą, kazałem mu ją otworzyć.
— Chce pan drugą szklankę do piwa?
— Jestem prawdziwym kowbojem; piję to z butelki.
Znów się zamknął i pozwolił mi zapłacić rachunek, łącznie z napiwkiem za przegrzebki. Gdy odszedł, nalałem piwo imbirowe na spodek i zastukałem w torbę podróżną.
— Podano zupę, Pete.
Ekler torby był rozpięty; nigdy go nie zamykałem, gdy kot był w środku. Poszerzył otwór pazurkami, wystawił głowę, szybko się rozejrzał, po czym uniósł przednie łapy i oparł je na krawędzi stołu. Uniosłem szklankę i popatrzyliśmy na siebie nawzajem.
— Za samice, Pete — by je znaleźć i o nich zapomnieć! Skinął głową, gdyż doskonale to pasowało do jego filozofii.
Z gracją opuścił łeb i zaczął chłeptać piwo.
— To znaczy, jeśli zdołasz — dodałem i pociągnąłem porządny łyk whisky.