Nawet dwadzieścia lat praktyki lekarskiej nie uodporniło mnie na adrenalinę towarzyszącą odebraniu telefonu sygnalizującego potrzebę nagłej interwencji. Po czterdziestu pięciu minutach zażartej walki udaje nam się ustabilizować malutkiego pacjenta, którego wysyłamy na intensywną terapię piętro wyżej. Nie zdążam złapać oddechu, a już wjeżdża kolejny, tym razem bardziej typowy: wypadek drogowy, którego efektem są paskudne rany i podejrzenie krwotoku wewnętrznego. Przed upływem dwudziestu minut wysyłamy go na górę na tomografię. Myję ręce, próbując sobie przypomnieć, o której zaczyna się wywiadówka w szkole mojego syna, gdy łapie mnie za łokieć jedna z rezydentek. Bełkocze coś o gwałtownie pogarszającym się pacjencie, jeszcze przed chwilą było dobrze, a już nie jest i pomocy. Kompletnie się posypała. Ile razy to widziałam? Pracuje na oddziale od dziesięciu tygodni, pogorszył jej się pacjent i już panika. Wiem, że powinnam traktować ją z szacunkiem, świadoma faktu, że jest tylko rezydentką i wszyscy się kiedyś uczyliśmy, ale jest to naprawdę bezmiernie irytujące. Rozumiem brak wiedzy i doświadczenia, jestem gotowa tolerować błędy będące skutkiem zmęczenia, ale bezrozumna panika na oddziale ratunkowym jest równie użyteczna jak papierowa łódź z zapadnią w dnie. Brzmi to obcesowo – choć zachowuję tę myśl dla siebie – niemniej przychodzi mi do głowy, że z tej dziewczyny nigdy nie będzie porządnej lekarki oddziału ratunkowego. Jak człowiek nie potrafi zachować chłodnej głowy, gdy pacjent gwałtownie się pogarsza, to medycyna ratunkowa nie jest właściwym wyborem. Biegnę za nią do łóżka pacjenta, którego żona stoi obok łóżka i płacze. Dosłownie syczę na Fionę, żeby go zawieźć na oddział reanimacyjny, i z powstrzymywaną furią pytam możliwie cicho, czemu go tam jeszcze nie ma. Wystarczy spojrzeć na człowieka i jego kartę, żeby stwierdzić, że jest w fatalnym stanie. Chryste, nawet nie trzeba patrzeć. Wszystkie maszyny wyją na alarm. Fiona mówi, że przyjechał z grypą i wyglądał dobrze, zupełnie dobrze! Dała mu kroplówkę i paracetamol z nadzieję, że za chwilę odeśle go do domu. Była przekonana, że to zwykła grypa, nic więcej. W tym momencie pacjent jest już w agonii. Oddycha płytko i z wysiłkiem, ciało nie radzi sobie z podstawowym zadaniem czerpania powietrza. Jego skóra jest szara szarością skóry człowieka, którego kolejne układy przestają funkcjonować, podczas gdy temperatura ciała coraz bardziej się podnosi. Uwija się przy nim już siedmiu członków personelu medycznego. Oddziałowa co dwie minuty mierzy mu temperaturę i obwieszcza ze słabo skrywanym niedowierzaniem, że ta w niewiarygodnym tempie rośnie. Rozbieramy go do naga, okładamy lodem i zimnymi ręcznikami. Oglądam jego ciało, szukam rany, ugryzienia, ukąszenia, draśnięcia przy goleniu, zadrapania, czegokolwiek, co wyjaśniałoby sepsę. Bez efektu. Brak wysypki, więc to raczej nie zapalenie opon mózgowych. Nabieram przekonania, że nie zdołamy go zawrócić. Niewiele można zrobić, gdy narządy przestają funkcjonować. Cewnikujemy go, podajemy płyny i tlen, potężne dawki antybiotyków i leków antywirusowych, żeby zaczął walczyć z tym, co go zjada – cokolwiek to jest! Do tego sterydy, żeby ułatwić oddychanie. Robimy wszystko, co w naszej mocy! Pobieramy krew na badanie pod kątem infekcji, bo jeśli zdoła dożyć do momentu otrzymania wyników z laboratorium, podamy mu lepiej dobrane antybiotyki i leki antywirusowe, ale wyłączają się nerki. Ani kropli moczu, rozpaczliwie pusta torba pod łóżkiem, do której prowadzi rurka cewnika, powiewa jak smutny żagiel. Gdy znajomi pytają czasem żartem, czy już idzie po nich kostucha, odpowiadam, że póki chce im się sikać, to jeszcze nie. Cofam się o krok i patrzę na rozgrywającą się przede mną scenę, zachowując wyraz spokojnej powagi. Przystojny gość. Ciemne włosy, kilkudniowy zarost, wygląda na sympatycznego. Jego żona wchodzi wszystkim pod nogi i bez przerwy płacze. Widzi, że to koniec. Wszyscy widzimy. Od czasu do czasu krzyczy na nas, żebyśmy coś zrobili, ale tu już nie ma nic do zrobienia, można tylko czekać z nadzieją, że ciało jakimś cudem zawróci. Trzy godziny od jego wjazdu na SOR maszyna, na którą czekaliśmy, wydaje z siebie długi skowyt. Serce przestaje bić i w jakiś przedziwny sposób przynosi nam to ulgę. Opada napięcie, wszyscy możemy wreszcie coś zrobić. Oddziałowa zaczyna uciskać klatkę piersiową, zarządzam podanie adrenaliny. Serwujemy mu jeden wstrząs, drugi, trzeci. Pielęgniarka zajmuje się żoną, tórej szok odebrał mowę. Stoi z nią w kącie oddziału, z dala od łóżka mężczyzny, i nie pozwala jej upaść. Elektrowstrząsy są tak silne, że bliscy w miarę możliwości nie powinni być zmuszeni ich oglądać. Próbując powrócić zmarłych z zaświatów, miażdżymy im żebra i razimy ich prądem, starając się skłonić serce, by podjęło wymuszony rytm. To nie działa, ale nikt nie spodziewał się cudu. Patrzymy na człowieka, którego ciało zostało spustoszone, choć jeszcze nie wiemy czym. Ręce mi mdleją z wysiłku. Oddziałowa patrzy pytająco, nie wypuszczając elektrod z rąk. Kręcę głową. Zrobiliśmy wszystko, co było można. Dalsza reanimacja jest równoznaczna z poddawaniem zwłok zbędnym torturom. Po pięćdziesięciu dwóch minutach wydaję polecenie. – Przestajemy. Wystarczy. Czas zgonu dwunasta trzydzieści cztery, trzeci listopada dwa tysiące dwudziestego piątego roku.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj