Przeczytajcie fragment powieści Koniec mężczyzn autorstwa Christiny Sweeney-Baird. Premiera w tym tygodniu.
Fiona mówi, że musi już iść. Gapię się na nią tępo, niepewna, jak długo tu siedzimy. Zapewniam ją, że w porządku, może kilka minut odpocząć, niełatwo zaakceptować stratę pacjenta. Fiona odpowiada, że nie może, bo ktoś właśnie poszedł na zwolnienie.
– Dzwonił Ross, że słabo się czuje, więc mamy jednego lekarza mniej.
W ułamku sekundy podejmuję decyzję, która jest kompletnym szaleństwem. Gdyby był tutaj mój mąż, kazałby mi natychmiast zarezerwować wizytę u psychoterapeutki, bo widać, że moje lęki wymknęły się spod kontroli, ale mojego męża tu nie ma, więc niczego nie rezerwuję, bo jeśli…? Mama powtarzała, by ufać intuicji, a mnie intuicja aktualnie podpowiada, że mamy tu, kurwa, katastrofę. I ta świadomość mnie dławi. Muszę powiedzieć pozostałym. Muszę coś zrobić, zamiast bezgłośnie się zamartwiać.
Wracam na oddział i proszę oddziałową, żeby zapytała wszystkich naszych pacjentów, czy nie było ich na oddziale ratunkowym dwa dni wcześniej. Patrzy na mnie z dezaprobatą, ale nie mam czasu z nią dyskutować, więc przechodzę do poczekalni i pytam, kto z oczekujących był tu przed dwoma dniami. Wstaje dwóch mężczyzn, trzeci tylko podnosi rękę, jest bledszy niż dwóch pozostałych. Każę go położyć na noszach i czuję ucisk w klatce piersiowej jak zawsze, gdy dostaję ataku paniki, tyle że tym razem mam powód. To się nigdy wcześniej nie zdarzyło. Zawsze panikowałam bez przyczyny. Mam ochotę się rozpłakać, skulić na fotelu w dyżurce i zrzucić wszystko, czymkolwiek jest, na kogoś innego.
Wszyscy ci mężczyźni mają objawy grypopodobne, przy czym każdy z nich – albo jego żona – obawia się, że to może być coś poważniejszego w rodzaju sepsy. W październiku mieliśmy kampanię społeczną na temat sepsy, dzięki której tylko w naszym szpitalu udało się ocalić aż dwadzieścia osób, choć czas oczekiwania na konsultację automatycznie wzrósł, gdyż wszyscy łącznie z panem Jankiem spod sklepu nabrali przekonania, że chorują na sepsę.
Mam ochotę obwieścić im wszystkim, że to może być coś gorszego od sepsy, coś o rząd wielkości gorszego od jednego z najskuteczniejszych zabójców w tym kraju, ale gryzę się w język. Zachowuję rozwagę, stanowczość i pozorny spokój. Nikt nie kwestionuje moich poczynań, dopóki nie podejmuję decyzji o wyrzuceniu wszystkich pacjentów z urazówki i nie umieszczam tam chorych z podejrzeniem infekcji. Jedna z pielęgniarek zaczyna się ciskać, ale polecam jej przejść natychmiast na oddział reanimacyjny. Nie ma czasu na wyjaśnienia. Oddziałowa znalazła dwóch pacjentów, którzy byli przedwczoraj na SOR-ze i właśnie wrócili. Łącznie z trzema z poczekalni to pięciu. Z Fraserem McAlpine’em sześciu. Z facetem z wyspy Bute siedmiu. To nie przypadek.
Na oddział wpada Fiona.
– Rossa przywiozła karetka.
Ośmiu.
Już wiem, że to nie moje lęki. Drętwiejącymi palcami wybieram numer męża.
– Mamy tu infekcję. Bardzo źle to wygląda.
– Co? Jaką infekcję? Superbakterię?
– Nie. Nigdy się z czymś takim nie zetknęłam. To za szybko się rozprzestrzenia. Wracaj do domu. Natychmiast.
– To nie jest kwestia twoich lęków…?
– Słuchaj, mam tu w kolejce ośmiu umierających pacjentów, jakby to był szpital polowy. Sami mężczyźni, nie wiem jeszcze, co to znaczy, ale nic dobrego, więc wracaj do domu. Jeśli natychmiast nie wymyślisz, że właśnie rzygałeś czy coś, to przysięgam, że się z tobą rozwiodę.
Zaczynam wpadać w histerię. Nigdy nie groziłam mojemu ukochanemu i nieodmiennie wspierającemu mnie mężowi onkologowi, że go porzucę. Nigdy nie sądziłam, że cokolwiek skłoni mnie do wysunięcia takich gróźb. Ale też nigdy nie wyobrażałam sobie czegoś takiego.
– Jedź do domu. Nikogo nie dotykaj, z nikim nie rozmawiaj, po prostu jedź. Odbierz po drodze chłopców. Powiedz im, żeby do ciebie wyszli. Nie wchodź do szkoły. Proszę, pojedź po nich.
Zaczynam go błagać i Will się zgadza. Nie wiem, czy bardziej boi się mnie czy o mnie, ale mam to w nosie, niech tylko bezpiecznie dotrze do domu z naszymi synami. Wystukuję wiadomość do chłopców. Piszę, że tata po nich jedzie i mają czekać na zewnątrz. Napiszę im dowolne usprawiedliwienie.
Jedna z moich dalszych znajomych pracuje w szkockim inspektoracie sanitarnym. Zanim objęła stanowisko wicedyrektora, chodziłyśmy razem na studia. Zawsze była dość oschła, ale teraz to bez znaczenia, musi mnie wysłuchać. Dzwonię do niej, próbując zachować spokój, gdy recepcjonistka mnie przełącza. Wyłuszczam wszystko pospiesznie, ale moja znajoma tylko poburkuje, jakby miała ochotę się rozłączyć. Nie sprawia wrażenia zaniepokojonej. Chyba jest przekonana, że nie pierwszy raz spotyka się z taką sytuacją. Od dekady nie pracuje jako lekarka, ale z tonu jej głosu wnioskuję, że mi po prostu nie ufa. Może nie dałam jasno do zrozumienia, że to pilne? Dla mnie sprawa jest jasna, ale może faktycznie nie brzmi to alarmująco: ośmiu chorych, no dobra, zobaczmy, jak sprawa się rozwinie. Opisuję jej wszystko w mailu z sugestią, że tak na wszelki wypadek powinni tu kogoś przysłać. Siadam obok jednego z pacjentów i mierzę mu tętno. Czterdzieści pięć uderzeń na minutę. Wkrótce umrze. Umrą wszyscy. Oddychaj, Amando, oddychaj, niebawem nadejdą posiłki, nie musisz radzić sobie ze wszystkim sama. Zjawi się ktoś, komu będziesz mogła oddać dowodzenie, ktoś wykwalifikowany, kto na co dzień nosi kombinezon ochronny. Pozwoli ci pójść do domu i zapomnieć, że cokolwiek się wydarzyło.
Otwierają się drzwi urazówki i staje w nich oddziałowa.
– Karetki przywiozły czterech kolejnych. Dwóch było tu przedwczoraj, dwóch wczoraj. Nie wiem, co robić.
Urzeczywistnia się mój najgorszy koszmar.
Jesteśmy na Google News -
Obserwuj to, co istotne w popkulturze.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h