Zostawiam jedną z bardziej doświadczonych pielęgniarek, żeby uzupełniła dokumentację i pocieszyła zrozpaczoną wdowę, która jeszcze kilka minut temu była żoną. Fiona, moja spanikowana rezydentka, sprawia wrażenie kompletnie wytrąconej z równowagi. To pierwszy młody człowiek, którego straciła na oddziale. Wiek ma znaczenie. Strata pacjenta nigdy nie jest łatwa, ale jak ktoś ma osiemdziesiąt pięć lat i długie życie za sobą, po czym doznaje udaru albo zawału, to jest to smutne, lecz wydaje się naturalne. Śmierć przyjdzie po każdego, a ten dożył sędziwego wieku. Powodzenia i do zobaczenia po tamtej stronie. Gdy ktoś umiera młodo, to znaczy, że coś poszło nie tak, a nam nie udało się tego naprawić. Pacjent nazywał się Fraser McAlpine. Jego żona szlocha niepowstrzymanie, powtarzając raz za razem przez łzy, że to była zwykła grypa. Zabieram kartę Frasera i prowadzę Fionę do dyżurki. Sadzam ją, żeby doszła do siebie i przejrzała razem ze mną, co się wydarzyło i dlaczego. Tej techniki nauczyłam się od starszej lekarki podczas stażu, który odbywałam w Edynburgu. Po stracie pacjenta od razu przegląda się dokumentację od pierwszej do ostatniej strony, krok po kroku. Co zrobiono? Kiedy? Jak? Dlaczego? W zwykłych okolicznościach rezydent uzmysławia sobie, że wszystko wykonał poprawnie, a to, co się wydarzyło, znajdowało się poza obszarem jego kontroli. Jeśli coś zrobił nie tak, zyskuje cenne doświadczenie. Zyskuje coś w obu przypadkach. Uważnie czytamy dokumentację od deski do deski. Fraser zjawił się na oddziale ratunkowym o ósmej trzydzieści dziewięć rano, na razie bez zaskoczeń. O dziewiątej dwie obejrzała go pielęgniarka przeprowadzająca kwalifikację. Wydawało się, że ma grypę, uznała, że to nic pilnego. Nieco podwyższona temperatura, oddech w normie, skarżył się na ospałość i ból głowy. O dziesiątej piętnaście zbadała go Fiona, zaordynowała kroplówkę i paracetamol. Zaproponowała wykonanie badania krwi, żeby sprawdzić, czy to infekcja bakteryjna czy wirusowa, a następnie wdrożyć odpowiednie leczenie. Wciągnięto go na listę pacjentów do pobrania. Kwadrans po dziesiątej miał trzydzieści osiem i osiem, co w sumie nie jest jeszcze tak wysoką temperaturą. Nawet świeżo upieczony rodzic sześciotygodniowego niemowlęcia nie wpadłby z tego powodu w histerię. Trzydzieści minut później, o dziesiątej czterdzieści pięć, trzy kwadranse przed tym, nim ustało krążenie, miał już czterdzieści dwa stopnie. Przy takiej temperaturze człowiek jest w zasadzie trupem. Właśnie wtedy Fiona po mnie przybiegła. Zimny dreszcz przebiega mi po plecach. W ciągu niespełna godziny ten prawie zdrowy człowiek znalazł się na granicy życia i śmierci. Widzę, że w miarę przeglądania dokumentacji Fiona zaczyna się odprężać. Nie wspominam o popełnionych przez nią błędach i jestem wyraźnie niewzruszona. To nie jest prosty przypadek pomyłki niedoświadczonego lekarza. To coś przerażającego. Nie grypa i raczej nie sepsa. Był młody i zdrowy i jasne, nawet młodym i zdrowym ludziom zdarza się wyciągnąć nogi, ale zwykle wiadomo, co poszło nie tak. I wtedy zauważam coś, od czego żołądek podchodzi mi do gardła. Był w szpitalu przed dwoma dniami. W pierwszej chwili nabieram przekonania, że musieliśmy coś przeoczyć. Ktoś z mojego zespołu, któryś z lekarzy, któraś z pielęgniarek, ktoś z nich musiał przeoczyć coś, przez co ten mężczyzna stracił życie. Czytam notatkę: zjawił się ze skręconą kostką po meczu rugby. Śmierć nie jest skutkiem ubocznym prześwietlenia i obkładania nadwerężonych ścięgien lodem. Przychodzi mi nagle do głowy, że to może gronkowiec oporny na metycylinę, którego po cichu obawia się każdy lekarz. Ale to… No nie wiem. Nigdy dotąd szczęśliwie nie spotkałam się z opornym szczepem gronkowca. Ale to wszystko się nie składa. Przeglądam dokumentację jeszcze raz, próbując znaleźć jakiekolwiek wyjaśnienie tego, czego byłam właśnie świadkiem. Coś mi się kołacze… Coś nie daje mi spokoju, choć nie potrafię tego nazwać. Co to może być? Nie wczoraj. Może przedwczoraj? Nagle doznaję olśnienia. Pacjent, którego leczyłam dwa dni wcześniej. Starszy, osiemdziesiąt dwa lata, przywieziony w bardzo złym stanie helikopterem z wyspy Bute. Zaintubowali go jeszcze na pokładzie, nerki przestały funkcjonować. Nie rozumiałam, czemu przywieźli go właśnie do mnie, ale ratownik był bardzo zdenerwowany. Powiedział: „On wcale tak źle nie wyglądał, jak go zabieraliśmy. A potem temperatura zaczęła mu rosnąć dosłownie z minuty na minutę”. Wtedy jakoś mnie to nie zastanowiło. Chorym ludziom skacze temperatura, to żadne zaskoczenie. Zmarł kwadrans po tym, jak go przywieźli. Zrobiliśmy to samo co z Fraserem McAlpinem: pobraliśmy krew, żeby sprawdzić, co go zaatakowało, ale skoro zmarł, nie sprawdzaliśmy już wyników. Przejęli go ludzie z kostnicy. Odczytałam numer łóżka – nie mieli ze sobą kontaktu, pacjenci ze skręconymi kostkami nie wchodzą na oddział reanimacyjny – a potem sprawdziłam, kto z personelu zajmował się mężczyzną z wyspy Bute. Leczyłam go jako lekarz specjalista razem z moim rezydentem Rossem, natomiast jedna z pielęgniarek, Kirsty, zajmowała się nimi oboma. Boże, spraw, by Kirsty okazała się morderczynią! Byłoby to znacznie mniej niepokojące niż choroba zakaźna lub niedostateczna higiena. Chociaż nie, chyba zwariowałam. Morderstwo to masa papierologii. Mój niepokój rośnie i tu nie chodzi o zgony, do których przywykłam, ale o niepewność. W medycynie najbardziej pociąga mnie jej przeciwieństwo: plany i procedury, listy i wytyczne, autopsje, analiza przyczyn zgonu, brak pytań bez odpowiedzi. Przypominam sobie, w jak fatalnym stanie byłam na trzecim roku studiów po śmierci mamy. To swoista terapia ekspozycyjna, którą ordynuję sobie w myślach. Przetrwałam tamto, przetrwam i to. Przeżyłam ówczesne ataki paniki, więc gdyby irracjonalny lęk dopadł mnie teraz, to też przeżyję. Myślałam, że umrę, ale żyję. Sama myśl, że umrę, nie oznacza, że tak się stanie. Nie wiedziałam, czy zdołam podjąć pracę lekarki, a jednak nią jestem. Muszę uważać na ten cichy głos, który próbuje wykorzystać każdy przerażający drobiazg, by popchnąć mnie w przepaść. Nie panikuj, Amando, to zwykły niepokój. Dwóch pacjentów nie zwiastuje jeszcze antybiotykoopornej infekcji. Dwóch pacjentów to jeszcze nie pandemia. Dwóch pacjentów to nawet nie powtarzalny wzorzec.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj