Już w najbliższą środę, 13 marca, wydawnictwo HarperCollins Polska wyda m.in. dziewiąty tom Serii Niefortunnych Zdarzeń. Krwiożerczy karnawał to kolejna odsłona młodzieżowej serii autorstwa Lemony'ego Snicketa.  Wydawca udostępnił początek Krwiożerczego karnawału w przekładzie Jolanty Kozak. Znajdziecie go pod okładką i opisem książki.

Krwiożerczy karnawał - opis i okładka

Jeśli wydaje Wam się, że rodzeństwo Baudelaire zaznało już cierpień ponad miarę, macie rację. Nie ma jednak cienia nadziei, że los sierot wkrótce się odmieni. Pobyt w Szpitalu Schnitzel okazał się dla Wioletki, Klausa i Słoneczka traumatycznym przeżyciem. Dzieciom udało się co prawda uciec z płonącego budynku, jednak wpadły z deszczu pod rynnę, ich schronieniem okazał się bowiem bagażnik samochodu należącego do… Hrabiego Olafa. Teraz młodzi Baudelaire’owie trafiają na uroczysko i aby uniknąć zdemaskowania, zatrudniają się w Gabinecie Osobliwości prowadzonym przez Madame Lulu. Czy znajomość z wróżką, obdarzoną umiejętnością odczytywania przyszłości z kryształowej kuli, przybliży sieroty do odkrycia prawdy?
Źródło: HarperCollins Polska

Krwiożerczy karnawał - fragment

ROZDZIAŁ 1

Po skończonym dniu pracy, kiedy już zamknę notes, schowam pióro i podziurawię swój wynajęty kajak, żeby nikt mi go nie podwędził, lubię posiedzieć sobie wieczorkiem i pogadać z garstką przyjaciół, którzy mi zostali. Czasami dyskutujemy o literaturze. Czasami o ludziach, którzy dybią na nasze życie, i o szansach ucieczki przed nimi. A czasami o groźnych i uciążliwych zwierzętach, które mogą kręcić się po okolicy. Ten temat zawsze prowadzi do wielkich sporów o to, która część groźnego i uciążliwego zwierzęcia jest najbardziej groźna i uciążliwa. Niektórzy twierdzą, że najgorsze są zęby bestii, bo nimi zjada ona dzieci, a bywa, że i rodziców, obgryzając ich starannie co do kosteczki. Inni są zdania, że najgorsze są pazury, bo nimi rozrywa bestia ofiarę na strzępy. A jeszcze inni uważają, że najgorsza jest sierść bestii, ponieważ wiele osób jest uczulonych na sierść zwierzęcą i od niej kicha. Ja jednak z uporem twierdzę, że najbardziej przerażającą częścią każdej bestii jest jej paszcza – a to z tego prostego powodu, że kto ogląda paszczę potwora od środka, ten musiał już wcześniej widzieć i zęby, i pazury, i nawet sierść, a teraz tkwi w potrzasku i zapewne nie ma dla niego ratunku. Z tego właś­nie powodu wyrażenie „w paszczy potwora” oznacza, że znajdujemy się „w strasznej sytuacji, prawie bez szans na bezpieczną ucieczkę”. Nie jest to wyrażenie, którego używa się z przyjemnością. Z żalem powiadamiam was, że w tej książce wyrażenie „w paszczy potwora” użyte zostanie trzy razy, zanim historia dobiegnie końca, nie licząc dotychczasowych przypadków użycia przeze mnie wyrażenia „w paszczy potwora” dla uprzedzenia was, ile razy wyrażenie „w paszczy potwora” pojawi się w tekście. Trzykrotnie w tej historii bohaterowie znajdą się w strasznej sytuacji, właściwie bez szans na bezpieczną ucieczkę. Dlatego na waszym miejscu porzuciłbym czym prędzej tę książkę i ratował własną skórę, bo historia tu opowiedziana jest tak mroczna, przykra i żałosna, że od samego jej czytania poczujecie się, jakbyście wylądowali w paszczy potwora, ale ten raz też się nie liczy. Sieroty Baudelaire tkwiły właśnie w paszczy potwora – to jest w ciemnym ciasnym bagażniku długiego czarnego automobilu. O ile nie jest się drobnym, przenośnym przedmiotem, woli się na ogół podróżować na siedzeniu samochodu, gdzie można oprzeć się wygodnie, wyglądać przez okno na przesuwający się za nim krajobraz i delektować się poczuciem bezpieczeństwa, które zapewnia podróżnemu pas przypinający go do fotela. Baudelaire’owie jednak nie mogli oprzeć się wygodnie. Wszystko ich już bolało od kulenia się jedno przy drugim w nieznośnej ciasnocie. Okna do wyglądania też nie mieli, tylko parę dziur po pociskach – pamiątek gwałtownego zajścia, którego szczegółów na razie boję się dochodzić. A co do bezpieczeństwa, to czuli się od niego jak najdalsi, ilekroć pomyśleli o pozostałych pasażerach automobilu i spróbowali odgadnąć, dokąd jadą. Kierowcą automobilu był niejaki Hrabia Olaf, podły osobnik z jedną brwią zamiast dwóch i chciwą żądzą pieniędzy zamiast szacunku dla innych ludzi. Baudelaire’owie poznali Hrabiego Olafa wkrótce po otrzymaniu wiadomości, że ich rodzice zginęli w strasznym pożarze; wkrótce też odkryli, że Hrabiego Olafa interesuje wyłącznie wielki majątek, który rodzice pozostawili im w spadku. Z niezłomną determinacją – co tutaj znaczy: „gdziekolwiek Baudelaire’owie się znaleźli” – Hrabia Olaf tropił ich, stosując najpodlejsze sztuczki dla zagarnięcia ich fortuny. Jak dotąd nie osiągnął celu, chociaż pomagała mu jak mogła jego narzeczona, Esmeralda Szpetna, osoba równie jak on podła, choć niewątpliwie lepiej ubrana. Ona to podróżowała teraz na przednim siedzeniu automobilu, z tyłu zaś tłoczyła się dziwna zbieranina pomocników Hrabiego Olafa: łysy z wielkim nosem, dwie kobiety upudrowane na biało i złośliwy typ z żelaznymi hakami zamiast dłoni. Ponieważ siedzieli z tyłu, dzieci słyszały chwilami strzępy ich rozmów zagłuszanych war- kotem silnika i odgłosami z szosy. Widząc tak niemiłe towarzystwo, można by pomyśleć, że sieroty Baudelaire powinny były poszukać jakiegoś innego sposobu podróżowania, zamiast pchać się do bagażnika – dzieci jednak uciekały od okoliczności jeszcze bardziej przerażających niż Olaf i jego kompania, a na kręcenie nosem nie było czasu. Teraz jednak, z każdą chwilą podróży, Wioletka, Klaus i Słoneczko coraz bardziej martwili się swoją sytuacją. Przez dziury po ostrzale widzieli, jak zachodzące słońce ustępuje miejsca wieczorowi, i czuli, że droga pod nimi staje się coraz bardziej wyboista. Baudelaire’owie zachodzili w głowę, dokąd jadą i co się stanie, gdy dotrą na miejsce. – Czy jesteśmy już na miejscu? – przerwał długą ciszę głos hakorękiego. – Mówiłem ci, żebyś mnie o to więcej nie pytał – rozzłościł się Olaf. – Będziemy na miejscu, jak będziemy na miejscu, koniec kropka. – Nie moglibyśmy zrobić małego postoju? – spytała jedna z bladolicych. – Za parę kilometrów jest parking rekreacyjny, widziałam tablicę. – Nie ma czasu na postoje – uciął kategorycznie Olaf. – Jak się chciało iść do toalety, trzeba to było zrobić przed wyjazdem. – Przecież szpital się palił! – jęknęła z pretensją bladolica. – Tak, zatrzymajmy się – poparł ją łysy. – Od obiadu nie mieliśmy nic w ustach, w brzuchu mi burczy. – Wykluczone – odparła Esmeralda. – Tutaj na uroczysku nie ma ani jednej modnej restauracji. Wioletka, najstarsza z sierot Baudelaire, uścisnęła zesztywniałe ramię Klausa i mocniej przytuliła Słoneczko, jakby chciała się z nimi porozumieć bez słów. Esmeralda Szpetna nieustannie rozprawiała o tym, co jest modne – a więc, jej zdaniem, pożądane – ale nie to zaciekawiło Baudelaire’ów: zaciekawiła ich pierwsza wzmianka o tym, dokąd wiezie ich samochód. Uroczyskiem nazywano rozległe pustkowie z dala od miasta i najmniejszej choćby wioski – w promieniu setek mil nie było tam ani jednej osady ludzkiej. Rodzice wielokrotnie obiecywali młodym Baudelaire’om, że ich tam zabiorą, aby mogli obejrzeć słynny zachód słońca na uroczys­ku. Klaus, zagorzały pożeracz książek, czytał rodzinie tak zachęcające opisy owych zachodów słońca, że ledwo mogli się doczekać wycieczki. Wioletka, obdarzona sporym talentem wynalazczym, zaczęła nawet konstruować kuchenkę na paliwo słoneczne, aby mogli całą rodziną delektować się grzankami z serem, obserwując, jak granatowa kurtyna nieba spuszcza się powoli na kaktusy porastające uroczysko, a słońce tonie majestatycznie za ośnieżonymi szczytami odległych Gór Grozy. Żadne z dzieci nie przypuszczało jednak, że pewnego dnia przyjadą tutaj same, ściśnięte w bagażniku auta strasznego łotra. – Szefie, czy szef jest pewien, że tu jest bezpiecznie? – zaniepokoił się hakoręki. – Jakby policja przyjechała nas szukać, nie będzie gdzie się schować. – Przecież zawsze możemy się przebrać – przypomniał mu łysy. – W bagażniku mamy wszystko, co potrzeba. – Nie potrzebujemy się chować ani przebierać – powiedział Olaf. – Dzięki tej kretynce, reporterce z „Dziennika Punctilio”, wszyscy są przekonani, że ja nie żyję, zapomniałeś? – Ty nie żyjesz – zachichotała nieprzyjemnie Esmeralda – a smarkacze Baudelaire są twoimi mordercami. Nie mamy powodu się chować, mamy powód się radować! To trzeba uczcić! – Na uciechy jeszcze za wcześnie – zgasił ją Olaf. – Zostały nam dwie sprawy do załatwienia. Przede wszystkim trzeba zniszczyć ostatni dowód, przez który możemy pójść siedzieć. – Akta Snicketa – uściśliła Esmeralda, a Baudelaire’owie zadrżeli w bagażniku; im samym udało się zdobyć pojedynczą stronę wspomnianych akt, która spoczywała teraz bezpiecznie w kieszeni Klausa. Trudno było wiele wywnioskować z pojedynczej strony, jednak wynikało z niej, że akta Snicketa mogą zawierać informacje o kimś, kto ocalał z pożaru. Baudelaire’om zależało więc bardzo na znalezieniu pozostałych stron, zanim znajdzie je Olaf. – To jasne – stwierdził hakoręki. – Jasne, że trzeba znaleźć akta Snicketa. A ta druga sprawa? – Musimy dopaść Baudelaire’ów, idioto! – zgromił go Olaf. – Jak ich nie dopadniemy, nie zgarniemy ich fortuny i wszystkie moje plany pójdą na marne. – Nic podobnego, twoje plany nigdy nie idą na marne – zaprotestowała jedna z bladolicych. – Ja się świetnie bawię, nawet bez fortuny Baude­laire’ów. – Jak myślicie, czy wszystkie trzy szczeniaki uszły z życiem ze szpitala? – spytał łysy. – Te szczeniaki mają więcej szczęścia niż rozumu – burknął Olaf – więc na pewno przeżyły i mają się świetnie, chociaż bardzo by nam to ułatwiło sprawę, gdyby przynajmniej jedno spaliło się na skwarek, a jeszcze lepiej dwoje. Do zdobycia fortuny starczy jedno żywe. – Mam nadzieję, że to będzie Słoneczko – powiedział hakoręki. – Bardzo fajnie było trzymać je w klatce, chętnie bym to powtórzył. – Osobiście wolałbym Wioletkę – stwierdził Olaf. – Jest najładniejsza. – Mnie wszystko jedno, kto to będzie – ucięła dyskusję Esmeralda. – Ważne, gdzie oni teraz są. – Spokojna głowa, Madame Lulu nam powie – rzekł Olaf. – Wyczyta wszystko ze swojej kryształowej kuli. – Nigdy nie wierzyłam w kryształowe kule i takie tam – odezwała się jedna z bladolicych – ale odkąd Madame Lulu za każdym razem informuje cię, gdzie znaleźć Baudelaire’ów, przekonałam się, że wróżby mówią prawdę. – Trzymaj się mnie – mruknął Olaf – a jeszcze o niejednym się przekonasz. O, widzę skręt w Ulicę Umiarkowanie Uczęszczaną. Jesteśmy prawie na miejscu.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj