Auto skręciło ostro w lewo, a Baudelaire’owie gwałtownie przeturlali się na lewą stronę bagażnika, razem z mnóstwem rzeczy, które Olaf woził tam dla realizacji swoich zbójeckich intryg. Wioletka z trudem powstrzymała kaszel, gdy sztuczna broda połaskotała ją po gardle. Klaus w ostatniej chwili zasłonił twarz ręką, żeby wprawiona w ruch skrzynka z narzędziami nie stłukła mu okularów. A Słoneczko zacisnęło mocno buzię, żeby któryś z brudnych podkoszulków Olafa nie zaplątał mu się w ostre zęby. Ulica Umiarkowanie Uczęszczana była jeszcze bardziej wyboista od szosy, którą jechali wcześniej, a silnik auta warczał teraz tak głośno, że dzieci nie słyszały już nawet strzępów konwersacji, dopóki Olaf nie zahamował z piekielnym zgrzytem i nie zatrzymał samochodu. – Czy jesteśmy na miejscu? – spytał hakoręki. – Jasne, że na miejscu, a gdzie, ty głupku! – odparł Olaf. – Patrz na szyld: Karnawał Kaligariego. – A gdzie Madame Lulu? – zainteresował się łysy. – A jak myślisz? – spytała Esmeralda i wszyscy się roześmiali. Drzwi automobilu otwarły się ze zgrzytem i auto znów się zabujało, bo pasażerowie zaczęli wysiadać. – Mam wyjąć wino z bagażnika, szefie? – spytał łysy. Baudelaire’owie zamarli. – Nie – odparł Hrabia Olaf. – Madame Lulu na pewno naszykowała poczęstunek. Trójka dzieci leżała cichutko, nasłuchując, jak Olaf i jego trupa oddalają się od samochodu. Odgłos ich kroków cichł w oddali, aż w końcu słychać było tylko wieczorny wiatr poświstujący przez dziury po ostrzale. Wtedy dopiero dzieci uznały, że bezpiecznie można się odezwać. – Co teraz zrobimy? – szepnęła Wioletka, odsuwając łaskoczącą brodę. – Meril – powiedziało Słoneczko. Jak wiele osób w wieku niemowlęcym, najmłodsze z Baudelaire’ów posługiwało się językiem trudnym niekiedy do zrozumienia dla postronnych, jednak rodzeństwo Słoneczka natychmiast pojęło, że siostrzyczka komunikuje coś w sensie: „Na początek wydostańmy się z tego bagażnika”. – I to czym prędzej – zgodził się z nią Klaus. – Nie wiemy przecież, kiedy Olaf i jego trupa tu wrócą. Wioletko, czy masz jakiś pomysł na wydostanie nas stąd? – Nie powinno z tym być większego trudu – odparła Wioletka. – Tyle jest rzeczy w bagażniku... – Sięgnęła za siebie, pomacała i wyczuła palcami mechanizm zamykający bagażnik. – Znam się trochę na takich zamkach – powiedziała. – Aby go otworzyć, potrzebuję tylko mocnej pętelki. Poszukajcie, czy nie ma tu czegoś odpowiedniego. – Coś mi się okręciło wokół lewej ręki – stwierdził Klaus, zezując w bok. – Wygląda mi to na kawałek turbana, który Olaf nosił na głowie, kiedy przebrał się za trenera Dżyngisa. – Za grube – oceniła Wioletka. – Pętla musi się wślizgnąć między dwa elementy zatrzasku. – Semdzia! – oznajmiło Słoneczko. – To moja sznurówka, Słoneczko – wyjaśnił Klaus. – Zostawimy ją sobie jako rozwiązanie awaryjne – powiedziała Wioletka. – Lepiej by było, żebyś się nie potykał, gdy będziemy stąd uciekać. Czekajcie, zdaje mi się, że znalazłam coś pod kołem zapasowym. – Co to takiego? – Nie wiem. Na dotyk jakby sznurek, z czymś okrągłym i płaskim na końcu. – To na pewno monokl – rzekł Klaus. – No wiesz, ten śmieszny okular, który Olaf nosił, gdy udawał Gunthera na aukcji dzieł sztuki. – Chyba masz rację – przyznała Wioletka. – Skoro ten monokl pomógł Olafowi w realizacji jego planu, to niech teraz pomoże nam. Słoneczko, spróbuj się troszkę przesunąć, a ja sprawdzę, czy to zadziała. Słoneczko skuliło się, jak mogło, a Wioletka, sięgając ponad siostrą i bratem, wcisnęła sznurek monokla w mechanizm zatrzasku. Wszyscy nadstawili ucha: Wioletka manipulowała swoim wynalazkiem, aż po paru sekundach rozległo się ciche klik! i klapa bagażnika uniosła się powoli, z przeciągłym skrzypieniem. Chłodne powietrze wtargnęło do środka, ale Baudelaire’owie jeszcze chwilę wytrwali bez ruchu, na wypadek gdyby odgłos otwierającej się klapy ściągnął uwagę Olafa. Wyglądało jednak na to, że i Olaf, i wszyscy jego asystenci byli już tak daleko, że nic nie usłyszeli, bo minęło następne parę sekund i do uszu dzieci nie dobiegło nic oprócz cykania wieczornych świerszczy i dalekiego ujadania psa. Baudelaire’owie popatrzyli po sobie, mrużąc oczy w półmroku, a potem, już bez słowa, Wioletka z Klausem wygramolili się z bagażnika i wydobyli z niego siostrzyczkę. Zapadał zmierzch. Słynny zachód słońca na uroczysku właśnie się skończył i wszystko skąpane było w odcieniu ciemnoniebieskim, jakby Hrabia Olaf wywiózł Baudelaire’ów w przepastne głębie oceanu. Wielki drewniany szyld głosił: KARNAWAŁ KALIGARIEGO. Litery miały krój staroświecki, a pod napisem widniało spłowiałe malowidło przedstawiające lwa, który goni przerażonego chłopczyka. Pod szyldem stała budka reklamująca sprzedaż biletów i druga budka połyskująca w niebieskawym blasku – telefoniczna. Za budkami widać było gigantyczną kolejkę górską, co tu oznacza: „szereg wagoników, w których się siada i pędzi w dół i w górę po przerażająco stromym i spadzistym torze, bez żadnego powodu i celu”. Nie ulegało jednak wątpliwości, nawet w półmroku, że kolejki górskiej od dłuższego czasu nie uruchamiano, bo tory i wagoniki obrosły bluszczem i inną pnącą roślinnością, co sprawiało takie wrażenie, jakby ta główna atrakcja lunaparku miała się zaraz zapaść pod ziemię. Nieco dalej stał rząd wielkich namiotów trzepoczących na wieczornym wietrze jak galaretowate meduzy, a przy każdym namiocie parkował barakowóz, to znaczy wagon na kółkach używany jako dom przez osoby często podróżujące. Barakowozy i namioty miały wymalowane rozmaite emblematy, ale Baudelaire’owie natychmiast odgadli, który barakowóz zajmuje Madame Lulu – zdobiło go bowiem gigantyczne oko. Było ono takie samo jak oko wytatuowane na kostce lewej nogi Hrabiego Olafa. Ten sam emblemat spotkali Baudelaire’owie już nieraz. Zadrżeli więc, widząc, że nie uciekną przed nim nawet na uroczysku. – Skoro wydostaliśmy się już z bagażnika – powiedział Klaus – to teraz wydostańmy się z tej okolicy. Olaf i jego trupa mogą wrócić w każdej chwili. – Ale dokąd pójdziemy? – spytała Wioletka. – Jesteśmy na uroczysku. Kompan Olafa mówił, że tu nie ma gdzie się schować. – Poszukamy kryjówki – odparł Klaus. – Na pewno nie jest dla nas bezpiecznie pozostawać w miejscu, gdzie Hrabia Olaf jest mile widziany. – Oko! – poparło brata Słoneczko, wskazując barakowóz Madame Lulu. – Ale nie możemy się znów błąkać po nieznanej okolicy. Ostatnim razem wpędziło nas to w jeszcze gorsze kłopoty – przypomniała Wioletka. – Może uda nam się dodzwonić na policję z tamtej budki – zaproponował Klaus. – Dragnet! – zauważyło Słoneczko, komunikując: „Przecież policja uważa nas za morderców!”. – Chyba powinniśmy się skontaktować z panem Poe – stwierdziła Wioletka. – Na telegram z prośbą o pomoc nie odpowiedział, ale może przez telefon będziemy mieli więcej szczęścia. Cała trójka spojrzała po sobie bez większej nadziei. Pan Poe pełnił funkcję Wiceprezesa do Spraw Sierot w wielkim banku miejskim – Mecenacie Mnożenia Mamony. Do jego obowiązków należało między innymi nadzorowanie spraw rodzeństwa Baudelaire’ów po strasznym pożarze. Pan Poe nie był złym człowiekiem, ale przez nieostrożność postawił już Baudelaire’ów w tylu niebezpiecznych sytuacjach, że niejeden prawdziwie zły człowiek mógłby mu pozazdrościć. Dzieci nie kwapiły się więc do ponownego skontaktowania się z nim, ale co było robić. – Słaba nadzieja, że nam pomoże, ale co mamy do stracenia? – podsumowała Wioletka. – Nie myślmy o tym na razie – rzekł Klaus, kierując się ku budce telefonicznej. – Może pan Poe pozwoli nam się przynajmniej wytłumaczyć. – Weridz – zauważyło Słoneczko, komunikując coś w sensie: „Ale na telefon trzeba mieć pieniądze”. – Ja nie mam ani grosza – stwierdził Klaus, sięgając do kieszeni. – A ty, Wioletko? Wioletka pokręciła głową. – Zadzwońmy do centrali i spytajmy, czy można wyjątkowo zadzwonić za darmo – zaproponowała. Klaus kiwnął głową i otworzył drzwi budki telefonicznej. Wszyscy troje stłoczyli się w środku. Wioletka podniosła słuchawkę i wykręciła „0” do centrali, a Klaus podniósł Słoneczko, aby i ono mogło słyszeć przebieg rozmowy. – Centrala – odezwała się centrala. – Dobry wieczór – powiedziała Wioletka. – Moje rodzeństwo i ja chcielibyśmy zadzwonić. – Proszę umieścić w aparacie odpowiednią sumę – poleciła centrala. – Problem w tym, że my nie mamy odpowiedniej sumy – odparła Wioletka. – Nie mamy żadnej sumy. Ale sytuacja jest wyjątkowa. Ze słuchawki rozległ się słaby świst, po którym dzieci poznały, że osoba z centrali westchnęła. – Na czym polega wyjątkowość waszej sytuacji? Wioletka spojrzała na brata i siostrę: w okularach Klausa i zębach Słoneczka odbijały się resztki blasku niebieskawego zmierzchu. Z zapadaniem ciemności wyjątkowość sytuacji Baudelaire’ów tak narastała, że objaśnienie jej komuś z centrali wymagałoby chyba całej nocy, toteż Wioletka spróbowała ułożyć naprędce zwięzłe streszczenie – innymi słowy „opowiedzieć historię Baudelaire’ów w taki sposób, który przekonałby osobę z centrali telefonicznej, iż powinna pozwolić dzieciom zadzwonić za darmo do pana Poe”. – No więc – zaczęła – ja nazywam się Wioletka Baudelaire, a są tu ze mną mój brat Klaus i moja siostra Słoneczko. Nasze imiona mogą brzmieć znajomo, gdyż niedawno w „Dzienniku Punctilio” pisano o nas jako o Weronice, Klemensie i Sabinie Baudelaire, mordercach Hrabiego Omara. Tylko że Hrabia Omar to w rzeczywistości Hrabia Olaf i wcale nie został zabity. Upozorował własną śmierć, zabijając inną osobę noszącą identyczny jak jego tatuaż, a winą za tę zbrodnię obarczył nas. Ostatnio spalił szpital, próbując nas złapać, ale myśmy się schowali w bagażniku jego samochodu, którym wraz z kompanami zbiegł z miejsca przestępstwa. No i właśnie wydostaliśmy się z tego bagażnika i chcielibyśmy się skontaktować z panem Poe, żeby nam pomógł znaleźć akta Snicketa, które, jak przypuszczamy, zawierają informacje, co oznacza skrót WZS i czy któreś z naszych rodziców przeżyło pożar. Wiem, że to bardzo zawiła historia i może wydać się niewiarygodna, ale znaleźliśmy się całkiem sami tu na uroczysku i nie wiemy, co robić. Historia brzmiała tak przerażająco, że nawet sama Wioletka, opowiadając ją, troszkę się popłakała. Otarła łzę z oka, nasłuchując pilnie odpowiedzi centrali. Ale centrala milczała. Cała trójka Baude­laire’ów nadstawiła ucha, ale ze słuchawki dobiegał tylko pusty, odległy szum linii telefonicznej. – Halo? – zaryzykowała w końcu Wioletka. Telefon milczał. – Halo? – powtórzyła Wioletka. – Halo? Halo? Brak odpowiedzi. – Halloo?!! – krzyknęła Wioletka, najgłośniej jak się odważyła. – Odwieś już tę słuchawkę – poradził z rezygnacją Klaus. – Ale dlaczego nikt nie odpowiada? – rozpłakała się Wioletka. – Nie wiem – rzekł Klaus. – W każdym razie centrala raczej nam nie pomoże. Wioletka odwiesiła słuchawkę i otworzyła drzwi budki. Słońce zdążyło już całkiem zajść, zrobiło się zimniej. Wioletka zadrżała od podmuchu nocnego wiatru. – Kto nam pomoże? – spytała bezradnie. – Kto się nami zajmie? – Sami się sobą zajmiemy, nie mamy wyjścia – odrzekł Klaus. – Efraj – powiedziało Słoneczko, komunikując: „Tylko że tym razem wpadliśmy w wyjątkowo poważne tarapaty”. – To prawda – przyznała Wioletka. – Tkwimy na pustkowiu, w okolicy żadnej kryjówki, a cały świat uważa nas za zbrodniarzy. Więc jak zajmują się sobą zbrodniarze na uroczysku? Jakby w odpowiedzi dobiegła ich salwa śmiechu. Niezbyt głośna, bo dochodząca z daleka, ale w wieczornej ciszy tak przejmująca, że dzieci podskoczyły z wrażenia. Słoneczko wskazało paluszkiem na oświetlone okno w barakowozie Madame Lulu. Na tle okna przesuwały się cienie, po których Baude­laire’owie poznali, że Hrabia Olaf i jego trupa bawią w środku na wesołej pogawędce. Tymczasem Klaus, Wioletka i Słoneczko drżeli z zimna na dworze pod osłoną nocy. – Zajrzyjmy tam – zaproponował Klaus. – Zobaczmy, jak zajmują się sobą zbrodniarze.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj