Takie polityczne zaangażowanie Brando nie powinno nikogo dziwić. Aktor, który, jak wspominają jego współpracownicy i bliscy, nie miał najlepszego charakteru, od zawsze był bardzo wyczulony na sprawy społeczne. W czasie walki o prawa obywatelskie dla czarnoskórych mieszkańców Stanów zaliczał się do tych aktorów, którzy brali udział w marszach i wiecach oraz chętnie wspierali sprawę, występując w telewizji. Znał osobiście, a nawet przyjaźnił się z przywódcami ruchu na rzecz praw obywatelskich. Brando należał do tego pokolenia aktorów, które uważało, że zaangażowanie w sprawy polityczne i społeczne jest obowiązkiem każdego artysty. W przypadku wystąpienia na gali za jego aktywizm niestety zapłaciła Sacheen Littlefeather, i to wysoką cenę. Po tym wydarzeniu trafiła bowiem na czarną listę – żadna wytwórnia filmowa nie chciała z nią współpracować, co ostatecznie zakończyło jej karierę aktorską. Zajęła się działalnością edukacyjną, a także produkcją filmów dokumentalnych pokazujących, jak w amerykańskiej kulturze portretowani są rdzenni mieszkańcy Stanów Zjednoczonych. O proteście Brando i Sacheen Littlefeather przypomniała w 2016 roku Jada Pinkett Smith, aktorka i żona Willa Smitha, która w ramach akcji #oscarssowhite wzywała do bojkotu ceremonii oscarowej. Myśl, by zbojkotować Oscary, pojawiła się w głowie aktorki właśnie po obejrzeniu filmu z przemową z 1973 roku. Pinkett Smith była do tego stopnia poruszona tamtym wydarzeniem, że napisała nawet list do Sacheen Littlefeather, dziękując jej za odwagę, jaką się wykazała wiele lat wcześniej. Nawoływania do bojkotu Oscarów w 2016 roku jednak niewiele dały. Niewiele dał też sam protest dotyczący pokazywania rdzennych mieszkańców Stanów w filmach i telewizji. Choć niekoniecznie przedstawia się ich jako dzikich czy nieludzkich, stanowią grupę zmarginalizowaną i nigdy żaden aktor czy aktorka indiańskiego pochodzenia nie otrzymał statuetki Oscara. Zaś sama Akademia na wszelki wypadek zabroniła wygłaszania jakichkolwiek przemów osobom, które nie zostały osobiście nagrodzone. Chyba że wyróżniony artysta zmarł – wtedy statuetkę mógł odebrać ktoś mu bliski. Protest Brando był częścią większego trendu ośmielającego aktorów, by o swoich poglądach politycznych mówić otwarcie i głośno. W 1972 roku wszyscy czekali na to, co powie Jane Fonda. Aktorka była jedną z najbardziej zaangażowanych w protesty przeciwko wojnie w Wietnamie osób w Hollywood. Niedługo po rozdaniu Oscarów miała osobiście udać się do Wietnamu, co przyniosło jej przezwisko Hanoi Jane. Tymczasem została nominowana do Oscara za rolę w filmie Klute. Na rozdaniu nagród zaś pojawiła się w czarnym kostiumie, o czym już pisałam. Kiedy jednak wygrała i odebrała statuetkę, nie wygłosiła z miejsca politycznej mowy przed zebraną widownią. Stwierdziła tylko, że wiele jest rzeczy, o których chciałaby powiedzieć tego wieczoru, jednak nie powie nic poza podziękowaniami. Dopiero rozmawiając z dziennikarzami, zdecydowała się na dłuższą wypowiedź, w której podkreślała, że trudno jej odbierać nagrodę ze świadomością, że w tym samym momencie w Indochinach, między innymi w jej imieniu, popełniane są zbrodnie. Kilka lat później, w 1975 roku, Akademia nagrodziła krótki antywojenny dokument Hearts and Minds. Producent filmu Bert Schneider zdecydował się w ramach swojego przemówienia przeczytać depeszę nadaną przez oficjalnego przedstawiciela Wietkongu. Choć sama depesza była pokojowa w swojej wymowie, to jednak jej odczytanie spowodowało spore poruszenie. Na tyle duże, że po chwili na scenie pojawił się Frank Sinatra (który zapowiadał następną kategorię), który odczytał notkę informującą, że przedstawione przez nagrodzonych poglądy nie są poglądami Amerykańskiej Akademii Filmowej, która z bólem przyjmuje, że takie polityczne deklaracje miały miejsce w czasie uroczystości. Co ciekawe, ta notka wcale nie została wystosowana przez samą Akademię. Jej autorem był prowadzący Oscary Bob Hope, aktor zaangażowany w akcje wspierania amerykańskiej armii (w latach 50. był inicjatorem specjalnych tournée dla żołnierzy, do których zapraszał gwiazdy kina i estrady). Polityczne wystąpienie laureatów bardzo go zniesmaczyło. To jednak nie był koniec politycznych oscarowych wstrząsów w latach 70. W 1978 roku brytyjska aktorka Vanessa Redgrave była nominowana za swoją drugoplanową rolę w filmie Julia. Sam film od samego początku budził kontrowersje – jego fabułę oparto na wspomnieniach znanej dramatopisarki Lillian Hellman, która zaangażowała się w walkę z nazizmem i antysemityzmem w latach poprzedzających II wojnę światową. Jednak opisana przez nią we wspomnieniach historia, zdaniem wielu historyków i krytyków, mijała się z prawdą. Niektórzy bezlitośnie twierdzili, że we wspomnieniach Hellman nawet spójniki nie są prawdziwe. Kontrowersje ożyły przy kręceniu filmu, co nie podobało się ani obsadzie, ani reżyserowi. Jednocześnie Żydowska Liga Obrony zaczęła głośno protestować przeciwko obsadzeniu Redgrave w roli osoby walczącej z antysemityzmem. Rok wcześniej aktorka pomogła sfinansować propalestyński dokument The Palestinian, w którym użyczyła też swojego głosu jako narratorka. Zdaniem Żydowskiej Ligi Obrony działania aktorki miały podłoże antysemickie. Przedstawiciele organizacji nawoływali do tego, by nie głosować na aktorkę w oscarowej rywalizacji, pod adresem Akademii i aktorki pojawiły się nawet groźby, które sprawiły, że w 1978 roku jubileuszowa, 50. ceremonia rozdania Oscarów miała zdecydowanie większą niż zwykle ochronę. Kiedy Redgrave otrzymała Oscara, wykorzystała swoje kilka minut, by nie tylko podziękować Akademii, lecz także zwrócić się do przedstawicieli organizacji, którzy prześladowali ją przez ostatnie tygodnie. Po czym porównała swoją sytuację do tej, w której znaleźli się aktorzy w czasach działalności komisji McCarthy’ego. Choć samo wystąpienie Redgrave przyjęto oklaskami, to wykorzystane przez nią sformułowanie „o syjonistycznych zbirach” wywołało poruszenie i zostało skwitowane buczeniem. Po latach aktorka wspominała, że jest dumna z tego momentu w swojej karierze i że jej przemówienie zostało dobrze przyjęte. Należy jednak przypomnieć, że zaraz po niej na scenie pojawił się scenarzysta Paddy Chayefsky, który w krótkiej przemowie stwierdził, że ma dość aktorów wykorzystujących rozdanie Oscarów do prezentowania własnych poglądów politycznych. Zwracając się bezpośrednio do Vanessy Redgrave, dodał, że jej zwycięstwo nie było wydarzeniem na tyle istotnym w historii kinematografii, by musiała je uczcić przemową, i wystarczyłoby, gdyby powiedziała proste „dziękuję”. Polityczne przemowy powróciły ze zdwojoną siłą w latach 90. Najbardziej symptomatyczny był rok 1993, kiedy to aż dwa razy widzowie mieli do czynienia z bardzo jednoznacznymi deklaracjami politycznymi. Richard Gere, prezentujący nominacje za najlepsze dekoracje, poświęcił swoje kilka minut na scenie, nie tyle przedstawiając nominowanych, co zastanawiając się, czy dostępną w Chinach transmisję oscarowej gali ogląda Deng Xiaoping – przywódca komunistycznej partii Chin. Gere potępił łamanie praw człowieka w Chinach i Tybecie, a potem poprosił widownię, żeby w skupieniu przesłała Xiaopingowi tyle miłości i zdrowego rozsądku, by zdecydował się wycofać chińskie wojska z Tybetu. W tym samym roku Tim Robbins i Susan Sarandon, wręczając nagrodę za najlepszy montaż, zdecydowali się przypomnieć o 266 Haitańczykach przetrzymywanych w Guantanamo, o czym wspominałam wcześniej. Aktorska para przypomniała, że HIV nie jest przestępstwem i nie usprawiedliwia nie tylko niewpuszczania osób zarażonych do Stanów, lecz także przetrzymywania kogokolwiek w zamknięciu.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj