5

Damiana obudziły odgłosy z zewnątrz. Grupa młodych mężczyzn rozgrzewała się na dziedzińcu. Chwilę później wybiegli za bramę. Sprawdził telefon. Nikt nie dzwonił. Ona nie dzwoniła. Oczywiście nie odebrałby, ale przynajmniej czułby satysfakcję, że ona ma jakiekolwiek wyrzuty sumienia, że żałuje zdrady. Najwyraźniej tak nie było. Umył się i usiadł przy stole naprzeciw meblościanki z lat siedemdziesiątych. Kalwaryjska politura na wysoki połysk musiała kiedyś kosztować majątek. Dziś się takie po prostu wyrzuca, ale tu widać nikomu nie wadziła. Podobnie jak stare krzesła i dwa łóżka, z których jedno było piętrowe. Tylko łazienkę odnowiono, co i tak było Damianowi obojętne. Nie zamierzał tu zostać dłużej. Telefon z trudem łapał połączenie z siecią. W końcu jednak znalazł numer do warsztatu, który mógł mieć lawetę. – Nie sprawy, ale prosz zgłosić policję. – Przerywało, więc podszedł do okna. – To w pana interesie, bo inaczej ubezpieczyciel nie uzna. Rozumie pan? Proszę zadzwonić, jak już będzie po, to go ściągniemy i zobaczymy, co się narobiło. Spodnie od Paula Smitha schły na oparciu fotela. Wciąż zbyt wilgotne, by ocenić, czy nie potrzebują kolejnego prania. Damian Wolczuk założył dżinsy, które przytomnie zabrał w nocy z auta. Kupili je z Justyną w poprzedni weekend w Mokotowskiej, ale wciąż zapominał je wyjąć z bagażnika. W poniedziałek przyszło pismo z sądu i co innego miał na głowie. Teraz się przydały. Wyczyścił buty i poprawił fryzurę. Klucz zostawił w drzwiach. Za dnia dziedziniec wyglądał przyjemniej. Otoczony niskimi budynkami, z wyrastającą ponad nie bramą i dużą ilością zieleni. Drewniane tabliczki kierowały do kościoła, poradni, ośrodka leczenia uzależnień i kawiarni. W pierwszej chwili Damian chciał tam wejść, by uzupełnić niedobór kofeiny, ale konieczność przywołania obsługi za pomocą niewielkiego dzwonu skutecznie go zniechęciła. Poza tym stare mury i panująca wkoło cisza działały na niego przytłaczająco. Czas tu zwalniał i Wolczuk bał się irracjonalnie, że całkowicie się zatrzyma. Odetchnął, wychodząc na ulicę, gdzie słońce wydawało się świecić intensywniej. Kawę wypił na rynku pod parasolem. Zjadł niezdrowe śniadanie i poinstruowany przez sprzedawcę poszedł szukać komisariatu. Z Chęcin nie było bezpośredniego połączenia do Krakowa. Sprawdził online. Wpierw musiał dotrzeć do Kielc, a tam przesiąść się do autokaru lub pociągu. Ledwie drobna komplikacja, bo niemal co godzinę miał taką możliwość. Ostatnią tuż po dwudziestej trzeciej. Było więc dość czasu, by wszystko załatwić. Niewielki, parterowy budynek był cofnięty od ulicy na odległość czterech miejsc parkingowych. Na jasnobeżowej ścianie wisiało godło, a pod nim czerwona tabliczka z napisem „Komisariat Policji w Chęcinach”. Damian upewnił się, że ma ze sobą dokumenty, po czym wkroczył do środka. Miał nadzieję, że pójdzie gładko. Nie poszło. – Nie rozumiem! – Wolczuk nie próbował nawet ukryć irytacji. – Zapisał pan wszystko, więc czemu nie mogę zabrać własnego samochodu? – Powtarzam raz jeszcze. – Policjant starał się mówić spokojnie, choć jego zachowanie od początku zdradzało pewną nerwowość. – Musimy sporządzić dokumentację i zabezpieczyć ślady na miejscu zdarzenia. W tej chwili wszyscy są w terenie, więc będzie to możliwe dopiero za jakiś czas. Gdy skończymy, będzie pan mógł zabrać pojazd. – To jest jakaś kpina po prostu. Cholerne zadupie! – Zapisałem pana numer. – Funkcjonariusz nie dał się sprowokować. – Zadzwonię, gdy już będzie taka możliwość. Proszę mieć to na uwadze i nie oddalać się zanadto. – Nie oddalać się – roześmiał się Wolczuk. – I co mam niby robić? Siedzieć tu na schodach? – Może pan w tym czasie na przykład zwiedzić zamek albo pospacerować i pooddychać świeżym powietrzem. Przepraszam! – Odebrał telefon, którego ostry dzwonek zawibrował w powietrzu. Wolczuk wstał i wyszedł bez słowa. Prowincjonalna kłoda rzucona pod nogi w biegu od tego, co się kończy, ku temu, co się zaczyna – pomyślał odruchowo. Mógłby być z tego niezły nagłówek, a jeszcze lepszy śródtytuł. Prawdę mówiąc, miał czas. Redakcja pisma, którego redaktorem naczelnym był Marcin Zecerski, dopiero się organizowała. Pierwszy numer miał się ukazać za dwa miesiące, a więc tekst Damiana nie miał jeszcze sprecyzowanego deadline’u. Ważne było tylko to, aby był petardą. Dowodem, że warto podpisać z nim stałą umowę, za którą chciał płacić zachodni koncern. Jeszcze kilka tygodni temu Damian widział w tym szansę, by rzucić robotę w regionalnej gazecie i wypłynąć na szersze wody. Teraz był już zdeterminowany i wierzył, że każda minuta wczorajszego dnia prowadziła do oczywistego celu. Do zmiany na lepsze. Problem leżał tylko w tym, że materiały z trudem zdobyte przez Wolczuka nie były już atrakcyjne. Przedwczoraj odwołano prezesa, którego wypadek zamierzał opisać, łącząc go z zaginięciem dwóch prostytutek. Za dwa miesiące nikt nie będzie pamiętał ani o prezesie, ani o jakichś kurwach, a on zostanie na lodzie. Miał więc do wyboru albo odpowiednio rozdmuchać historię, albo znaleźć coś nowego. Przeraźliwy klakson i krótki pisk opon na rozgrzanym asfalcie. – Pan patrzy, jak pan chodzi! – Starszy mężczyzna w mycce wychylił się przez okno i pogroził Wolczukowi. – Kapcan jeden! – Zgrzytnął bieg i czarny, pamiętający upadek muru berlińskiego mercedes potoczył się dalej. Żółte, zabytkowe tablice zdradzały, że przyjechał ze Śląska. Kilka minut później Damian zobaczył to samo auto zaparkowane na rynku. Jego właściciel szedł wolnym krokiem wprost do urzędu miasta. Damian zwolnił, by nie wchodzić mu w paradę, a gdy staruszek wszedł do budynku, ruszył prosto w uliczkę, gdzie wskazywała strzałka z napisem „Zamek”. Budki z pamiątkami starały się przyciągnąć wzrok stosem kolorowych bibelotów. Większość z nich skrywała napisy „Made in China” lub „PRC”, jak gdyby ktokolwiek jeszcze miał wątpliwości, że to jedno i to samo. Drogi prowadzące na zamek były dwie. Pierwszą można było dojść do bliższego, zachodniego wejścia. Oceniając dystans i różnicę wysokości, łatwo się było domyślić, że wymaga wspinania się po schodach, a na to Wolczuk nie miał ochoty. Czuł już w nogach, jak bardzo odzwyczaił się od chodzenia pieszo. Nie było sensu dodatkowo się katować. Wybrał więc drugą, wzdłuż której ustawiono drewniane podobizny władców. Wznosiła się łagodnie, okrążając twierdzę od wschodu. Dłuższa, lecz łatwiejsza. Łysy człowiek z wystudiowanym uśmiechem i zawieszoną na piersi odznaką przewodnika czekał cierpliwie, aż ostatni maruderzy dołączą do grupy. – Witam państwa! Nazywam się Dominik… Melodyjny dzwonek zagłuszył jego słowa. Siwawy mężczyzna w tweedowej, znoszonej marynarce walczył chwilę z telefonem, po czym wymruczał przeprosiny. – Nic się nie stało – uśmiechnął się przewodnik. – Witam państwa u stóp chęcińskiego zamku. Zamek jest po rewitalizacji, która zakończyła się w kwietniu zeszłego roku. – Trójka roześmianych dzieciaków przebiegła obok. – Stoimy na początku alei władców albo królów, którzy bywali tu lub mieli wpływ na zamek. Na dole, na parkingu, mijali państwo figurę Mikołaja Sieciesławowicza, który był pierwszym właścicielem okolicznych wiosek w drugiej połowie trzynastego wieku, ale nie miał pieniędzy, by budować. Wolczuk przystanął, niepewny, czy nikt go nie przegoni. Nie był częścią grupy i nie płacił za zwiedzanie z przewodnikiem. Z drugiej strony było to miejsce publiczne i nikt nie zwracał na niego uwagi. – Pierwsza wzmianka o zamku pochodzi z roku tysiąc trzysta szóstego, czyli z czasów Łokietka. Owszem, mógł przecisnąć się między tymi ludźmi i iść dalej swoim tempem, ale mógł też posłuchać, skoro nie miał nic lepszego do roboty. – Władysław Łokietek rozbudował zamek, który powstał tu wcześniej z inicjatywy Wacława II Czeskiego. Choć to zbyt duże słowo. Na początku była to jedynie wieża o ekspozycji południowej, najprawdopodobniej, ponieważ nie można tego jednoznacznie stwierdzić. – Odruchowo spojrzał na mury, które jaśniały w górze. – Ślady tej wieży odkryto właśnie podczas rewitalizacji zamku, co wywołało niemałą sensację. Jej zarys obejrzycie państwo, gdy już będziemy na miejscu. Chodźmy dalej. Grupa posłusznie ruszyła za przewodnikiem, który snuł opowieść o losach warowni. O jej rozbudowie i ludziach, którzy mieli na to największy wpływ. – Zamek odegrał ważną rolę podczas wojen z zakonem krzyżackim. Był bowiem miejscem koncentracji wojsk i to właśnie z Chęcin ruszano między innymi na słynną bitwę pod Płowcami w tysiąc trzysta trzydziestym pierwszym. – Więziono tu Krzyżaków, prawda? – spytał ktoś z grupy. – Tak – potwierdził z uśmiechem przewodnik. – Po bitwie­ pod Grunwaldem przebywali tu co znamienitsi jeńcy, czekając na okup. Po bitwie pod Komorowem trafił tu nawet Michał Küchmeister von Sternberg, późniejszy wielki mistrz. – Gdzieś czytałem, że zaprzyjaźnił się z tutejszym zakonnikiem i podarował mu niezwykły prezent. – Mężczyzna w tweedzie poprawił okulary. – Opowie pan o tym? – To jedna z mniej popularnych legend, która nie ma żadnego potwierdzenia w źródłach. Pojawia się chyba tylko w dwóch niepewnych opracowaniach. – Przewodnik się skrzywił. – Osobiście uważam, że została zmyślona, bo raczej trudno sobie wyobrazić taką sytuację, że Küchmeister pozbywa się… – Zmarszczył brwi. – Chyba jakiejś relikwii… Przepraszam, ale nie pamiętam dokładnie. – To był różaniec wykonany w Jerozolimie przez krzyżowców. – Jaki różaniec? – zainteresowała się jedna z kobiet. – Zrobiono go z kości strażników Grobu Pańskiego. – Mężczyzna był wyraźnie zadowolony z okazanego mu zainteresowania. – Miał chronić von Sternberga przed zakusami złych mocy i opętaniem. Oddał go franciszkaninowi w zamian za… – Proszę pana – upomniał go przewodnik. – Nie wiem, skąd pan czerpie takie rewelacje, ale naprawdę nie mają one wiele wspólnego z rzeczywistością. – Wyczytałem je w niemieckiej prasie historycznej – powiedział z dumą właściciel tweedowej marynarki. – To była potężna relikwia wykonana przez… – UFO? – zakpił ktoś. Wolczuk mimowolnie się uśmiechnął. Kilka osób parsknęło rozbawionych. Przewodnik dokończył przerwany wątek: – Więzieni tu byli również Jan Hińcza z Rogowa, oskarżony o romans z żoną Jagiełły Zofią, czy Andrzej Garbaty, który spędził tu aż dziesięć lat. Przejdźmy dalej… Siwiejący miłośnik tajemnic przysunął się do zaskoczonego Wolczuka, którego spojrzenie zinterpretował błędnie jako wyraz zainteresowania. – To prawda z tym różańcem – szepnął konspiracyjnie. – Mówię panu! Chronił przed opętaniem, taką miał siłę. Od lat zbieram informacje na ten temat. Znam jego losy od samej Jerozolimy i to tu trop się urywa. – Panie, co pan – obruszył się Damian. – Nie jestem wariatem – syknął. – Ale wie pan, jak to jest z nauką. Jak nie pomacali, to nie istniało. Trudno… – Rozluźnił się. – Przejazdem jestem, to pomyślałem, że zajrzę i zapytam, może tu ktoś coś wie. No niech pan tak nie patrzy. – Uśmiechnął się z zakłopotaniem. – Może to rzeczywiście tylko legenda, lecz przyzna pan, że ciekawa. Mój ojciec, proszę pana, interesował się losami von Sternberga, bo to był jakiś nasz rozwodniony przodek, ale mniejsza z tym. Pan jest młody, to co pana obchodzą takie sprawy. Przepraszam, że zająłem czas. – W porządku. – Damian kiwnął głową. – Idzie pan dalej, na zamek? – Nie, już nie mam po co. Przed celownikiem obiektywu przesuwała się gałąź. Po chwili pojawiła się na niej ciemna plama. Autofokus wyostrzył obraz, dobierając odpowiednią przysłonę. Ptak wielkości gołębia, o czekoladowobrązowym upierzeniu z białymi plamkami, wypełnił kadr. Migawka pstryknęła, utrwalając go w cyfrowym formacie z prędkością sześciu klatek na sekundę. Nucifraga caryocatactes była rzadko spotykana w tej okolicy, więc fotograf mógł czuć satysfakcję z udanego polowania. Ptak wciąż siedział na gałęzi. Obracał łebek. Celownik aparatu kierował się już jednak w inną stronę. Połowę kadru wypełniała teraz tweedowa, znoszona marynarka i siwiejące włosy. Fokus ostrzył na przystojną twarz stojącego tuż obok blondyna. Migawka znów pstryknęła cicho.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj