Ball Lightning to nowa na naszym rynku, niezależna powieść chińskiego autora Cixin Liu. Tym razem laureat nagrody Hugo przedstawia historię Chena, który poświęca życie badaniu piorunów kulistych, odkąd jeden z nich spalił na popiół jego rodziców. Laboratoria wojskowe, stacje meteorologiczne, a nawet radziecka baza na Syberii – nie ma dla niego miejsca, do którego nie byłby gotów dotrzeć w poszukiwaniu prawdy, która staje się jego obsesją. Okazuje się, że badane przez niego zjawisko prowadzi w zupełnie nieznane dotąd obszary fizyki, a skutki odkryć mogą być katastrofalne. Nowa książka autora The Three-Body Problem ukaże się nakładem Domu Wydawniczego Rebis już 15 stycznia. Autorem przekładu Pioruna kulistego jest Andrzej Jankowski. Przeczytajcie początek powieści Cixina Liu:

P r o l o g

Pamiętam tylko, że stało się to w dniu moich urodzin, bo tata i mama zapalili świeczki na torcie i usiedliśmy wokół czternastu języczków płomieni. Tamtego wieczoru rozpętała się tak gwałtowna burza, że wydawało się, jakby cały wszechświat wokół naszego małego salonu składał się tylko z pojawiających się jedna za drugą błyskawic. Niebieskie wyładowania elektryczne zamieniały na chwilę krople deszczu w ciała stałe, tworząc z nich zawieszone między niebem i ziemią sznury skrzących się kryształowych paciorków. Przyszło mi nagle do głowy, że gdyby ta chwila została utrwalona, świat byłby fascynujący. Chodziłbyś po ulicach obwieszonych kryształkami, otoczony ze wszystkich stron dźwiękami kurantów, ale w takim skrzącym się świecie widok błyskawicy byłby nie do zniesienia… Zawsze widziałem świat inaczej niż pozostali ludzie. Chciałem go zmieniać – była to jedyna rzecz, jaką wtedy wiedziałem o sobie. Burza zaczęła się wczesnym wieczorem i w miarę jej trwania pioruny biły w coraz szybszym tempie. Początkowo po każdym błysku wstrzymywałem oddech, czekając w napięciu na grzmot, a w moim umyśle utrzymywał się zjawiskowy, kryształowy świat za oknem, ale potem wyładowania tak zgęstniały i pokazywały się tak szybko, że nie byłem już w stanie stwierdzić, któremu towarzyszy który huk. W taką noc pojmujesz, jak cenna jest rodzina, bo gdy wyobrazisz sobie grozę świata na zewnątrz, ciepłe objęcie domu koi, wręcz upaja. Współczujesz wszystkim duszom niemającym dachu nad głową, trzęsącym się pod naporem burzy i błyskawic. Chcesz otworzyć okno, by wleciały do środka, ale świat za nim jest tak przerażający, że nie śmiesz wpuścić do ciepłego wnętrza nawet odrobiny zimnego powietrza. –  Ach, życie – westchnął ojciec i łyknął piwa. Potem, patrząc ze skupionym wyrazem twarzy na płomyki na torcie, powiedział: – Zupełnie nieprzewidywalne, wszystkim rządzi prawdopodobieństwo i przypadek. Jak gałązka niesiona potokiem, która utknie na kamieniu albo którą porwie wir… –  On jest za młody. Nie rozumie takich rzeczy – rzekła mama. –  Nie jest za młody! – sprzeciwił się tata. – Jest w wieku, w którym może poznać prawdę o życiu! –  A ty wiesz o tym wszystko – odparła mama z sarkastycznym śmiechem. –  Wiem! Oczywiście, że wiem! – Tata wypił pół szklanki, a potem obrócił się do mnie. – Prawdę mówiąc, synu, nie jest trudno mieć cudowne życie. Słuchaj ojca. Wybierz sobie jakiś poważny, ogólny problem, nad którym biedzi się cały świat, taki jak hipoteza Goldbacha czy ostatnie twierdzenie Fermata, który wymaga tylko kartki papieru i ołówka, albo jakąś kwestię z czystej filozofii przyrody, na przykład powstanie wszechświata, która nie wymaga nawet papieru i ołówka, i całkowicie poświęć się badaniom. Myśl tylko o sianiu, nie o zbieraniu plonów, a gdy się na tym skupisz, to zanim się zorientujesz, minie całe twoje życie. To właśnie mają ludzie na myśli, kiedy mówią o stabilizacji. Albo zrób zupełnie odwrotnie i za jedyny cel obierz sobie zarabianie pieniędzy. Cały czas myśl tylko o tym, jak zbić fortunę, a nie o tym, co z nią zrobisz, kiedy ją zbijesz, aż w końcu znajdziesz się na łożu śmierci, ściskając jak pan Grandet sakiewkę z dukatami i mówiąc: „To mnie grzeje”. Kluczem do cudownego życia jest zafascynowanie się czymś. Mnie na przykład… – Tata wskazał akwarele leżące w całym pokoju. Były utrzymane w tradycyjnym stylu, miały właściwą kompozycję i nie było w nich ani odrobiny witalności. Odbijały się w nich niczym w mrugających ekranach błyskawice zza okna. – Mnie fascynuje malarstwo, chociaż wiem, że nie zostanę drugim van Goghiem.
Źródło: Rebis
–  To prawda. Idealiści i cynicy mogą sobą nawzajem pogardzać, ale i jedni, i drudzy są szczęściarzami – powiedziała w zadumie mama. Zwykle bardzo rzeczowi, oboje zaczęli filozofować, jakbyśmy świętowali nie moje, lecz ich urodziny. –  Mamo, nie ruszaj się! – Wyrwałem z jej gęstej, czarnej czupryny biały włos. Był biały tylko w połowie. Druga była nadal czarna. Tata podniósł go pod światło i uważnie mu się przyjrzał. Na tle błyskawicy włos wyglądał jak żarnik żarówki. –  O ile mi wiadomo, jest to pierwszy siwy włos twojej matki – oświadczył. – A przynajmniej pierwszy, który został odkryty. –  Co ty wyprawiasz? Wyrwij jeden, a odrośnie siedem! – powiedziała mama, wzruszając z irytacją ramionami. –  Naprawdę? Cóż, takie jest życie – rzekł tata. Wskazał świeczki na torcie. – Przypuśćmy, że weźmiesz jedną z tych małych świeczek i wetkniesz ją w pustynną wydmę. Jeśli nie będzie wiatru, może uda ci się ją zapalić. Potem odejdź. Co byś czuł, patrząc na nią z daleka? Takie jest życie, mój chłopcze, kruche i niepewne, niezdolne przetrwać podmuchu wiatru. Siedzieliśmy w milczeniu, patrząc na grupkę płomyczków drgających na tle lodowato niebieskiej błyskawicy, której światło wpadło przez okno, jakbyśmy patrzyli na drobną formę życia, którą w pocie czoła wyhodowaliśmy. Na zewnątrz błysnęło dramatycznie. Tym razem ognisty łuk przeniknął przez ścianę, pojawiając się jak duch z obrazu olejnego przedstawiającego zabawę greckich bogów. Był wielkości piłki do koszykówki i jarzył się zamglonym czerwonym światłem. Przesunął się wdzięcznie nad naszymi głowami, zostawiając za sobą ciemnoczerwony świetlny ogon. Tor jego lotu był zmienny, a ogon kreślił oszałamiająco skomplikowaną figurę. Wydawał przy tym gwizd, przeszywający, wysoki i ostry jęk, który przywodził na myśl ducha grającego na flecie na jakimś starożytnym pustkowiu. Mama chwyciła kurczowo obiema rękami tatę i przywarła do niego. Była to scena, którą wspominam z bólem przez całe życie, bo gdyby tego nie zrobiła, być może dzisiaj miałbym przynajmniej jednego żywego członka rodziny. Piorun nadal sunął, jakby czegoś szukał, i w końcu to znalazł. Zatrzymał się i zawisł nad głową mojego ojca, a jego gwizd stał się głębszy i przerywany jak gorzki śmiech. Przez przezroczystą czerwoną mgłę widziałem jego wnętrze. Wydawało się nieskończenie głębokie, a z tej bezdennej mgły wypływała gromada błękitnych gwiazd niczym pole gwiezdne widziane przez ducha pędzącego przez przestrzeń kosmiczną z prędkością większą od prędkości światła. Później dowiedziałem się, że gęstość przestrzenna ładunku mogła wynieść nawet dwadzieścia do trzydziestu tysięcy dżuli na centymetr sześcienny, podczas gdy dla trotylu wynosi ona dwa tysiące dżuli na centymetr sześcienny. I chociaż jego temperatura wewnętrzna mogła przekraczać dziesięć tysięcy stopni, powierzchnia była chłodna. Ojciec podniósł rękę, bardziej by ochronić głowę, niż żeby sięgnąć po to coś. Wyciągnięta na całą długość zdawała się przyciągać to jak aparat szparkowy liścia kroplę rosy. Świat wokół mnie eksplodował z oślepiającym błyskiem i ogłuszającym hukiem. To, co zobaczyłem, kiedy blask ustąpił, pozostanie w mojej pamięci do końca życia. Zupełnie jakby ktoś przestawił edytor obrazów na tryb skali szarej – ciała mamy i taty w jednej chwili stały się czarno-białe, a raczej szaro-białe, ponieważ czerń była wynikiem cieni zalegających w fałdach i zgięciach. Kolor marmuru. Ręka taty pozostawała wzniesiona, a mama nadal kurczowo przywierała do niego. W dwóch parach oczu, które patrzyły skamieniałe z twarzy tych posągów, wydawało się jeszcze tlić życie. W powietrzu unosiła się dziwna woń, która, jak się później dowiedziałem, była zapachem ozonu. –  Tato! – zawołałem. Żadnej odpowiedzi. –  Mamo! – zawołałem ponownie. Żadnej odpowiedzi. Podejście do tych dwóch posągów było największym koszmarem w moim życiu. Wcześniej przerażenie ogarniało mnie tylko w snach, ale w świecie nocnych zmór udawało mi się uniknąć załamania nerwowego, ponieważ moja podświadomość pozostawała rozbudzona i z odległego zakątka krzyczała do świadomości: „To tylko sen!”. Teraz ten głos musiał wrzeszczeć do mnie z całą siłą, żebym podszedł do nich. Wyciągnąłem drżącą rękę, by dotknąć ojca, i gdy nawiązała ona kontakt z szaro-białą powierzchnią jego ramienia, odniosłem wrażenie, jakby przechodziła przez niezwykle cienką i niezwykle kruchą skorupkę. Usłyszałem lekki trzask, podobny do dźwięku pękającej szklanki, kiedy zimą napełnia się ją wrzątkiem. Oba posągi rozsypały się na moich oczach i opadły jak miniaturowa lawina na podłogę. Na dywanie osiadły dwie kupki białego popiołu, i to było wszystko. Drewniane krzesła, na których wcześniej siedzieli, wciąż stały, pokryte warstwą popiołu. Zmiotłem popiół i ukazała się zupełnie nieuszkodzona oraz zimna w dotyku powierzchnia ich siedzisk. Wiedziałem, że ciało musi przez trzydzieści minut leżeć w piecu rozgrzanym do dwóch tysięcy stopni, nim ulegnie kremacji. A więc musiało mi się to śnić. Gdy rozejrzałem się bezmyślnie wokół, zobaczyłem dym wydobywający się z biblioteczki. Było go pełno za jej szklanymi drzwiczkami. Podszedłem, otworzyłem je i dym się rozproszył. Około jednej trzeciej książek zamieniło się w popiół tego samego koloru co kupki na dywanie, ale na samym meblu nie było ani śladu ognia. To był sen. Ujrzałem wylatujący z na wpół otwartej lodówki kłąb pary, otworzyłem więc jej drzwiczki na całą szerokość i znalazłem wcześniej zamrożonego kurczaka, teraz już upieczonego i smakowicie pachnącego, oraz również upieczone krewetki i ryby. Natomiast lodówka, która grzechotała, bo włączył się kompresor, była zupełnie nieuszkodzona. To był sen. Sam czułem się dziwnie. Rozpiąłem marynarkę i z mojego ciała posypał się popiół. Koszula, którą miałem na sobie, została kompletnie spalona, ale marynarka była nietknięta, przez co aż do tego momentu nic nie zauważyłem. Sprawdziłem kieszenie i sparzyłem sobie rękę przedmiotem, który okazał się moim palmtopem, teraz bryłką stopionego plastiku. To musiał być sen, bardzo osobliwy sen! Wróciłem odrętwiały na swoje miejsce i chociaż nie widziałem dwóch kupek popiołu na dywanie, wiedziałem, że tam leżą. Grzmoty na zewnątrz osłabły, błyskawice stały się rzadsze. W końcu przestało padać. Później w przerwie pomiędzy chmurami pokazał się księżyc rzucający przez okno nieziemskie srebrzyste światło. Nadal siedziałem sztywno na krześle, otoczony mgłą, a w moim umyśle świat przestał istnieć i unosiłem się w wielkiej pustce. Nie wiem, ile minęło czasu, zanim obudziło mnie wschodzące za oknem słońce, ale kiedy machinalnie wstałem, żeby pójść do szkoły, musiałem macać wokół siebie, by znaleźć tornister i otworzyć drzwi, bo wciąż gapiłem się bezmyślnie w tę bezkresną pustkę… Po tygodniu, gdy mój umysł wrócił mniej więcej do stanu normalnego, przypomniałem sobie najpierw, że zdarzyło się to wieczorem w dniu moich urodzin. Na torcie powinna była stać tylko jedna świeczka – nie, ani jedna – bo tego wieczoru moje życie zaczęło się od nowa i nie byłem już tą samą osobą co przedtem. Jak powiedział tata w ostatnich chwilach swego życia, coś mnie zafascynowało i chciałem zaznać tego cudownego życia, które opisał.
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
  • 3
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj