Nakładem Domu Wydawniczego Rebis ukazała się dzisiaj nowa książkę dla miłośników fantastyki. Powtórka Kena Grimwooda to wydana w oryginale w 1987 roku historia przywołująca na myśl w swoich założeniach film Dzień świstaka. Tutaj także bohater przeżywa raz po raz pewien okres swojego życia - ale zamiast jednego dnia jest to ćwierć wieku. Książka ukazała się w ramach serii Wehikuł Czasu, w której ukazują się klasyczne powieści science fiction. Na tle wydanych w niej książek Powtórka jest stosunkowo nowym utworem. Początek Powtórki w przekładzie Zuzanny Naczyńskiej możecie przeczytać pod okładką i opisem książki.

Powtórka - opis i okładka

Czy chciałbyś przeżyć swoje życie jeszcze raz? I jeszcze raz? I jeszcze raz….? 43-letni Jeff Winston, śmiertelnie znużony pracą bez perspektyw i beznadziejnym małżeństwem, umiera na zawał serca w 1988 roku. Budzi się w swoim dawnym pokoju w akademiku – jest 1963 rok, a on jest osiemnastolatkiem, ale pamiętającym, co się wydarzyło przez kolejne 25 lat. Może być przebogaty, może mieć władzę, może odzyskać straconą miłość. Szansa na realizację szalonych pomysłów lub odkupienie dawnych win okazuje się jednak ulotna, a jej koniec jest kolejnym początkiem. I znów, i ponownie, i jeszcze raz… Powtórka, której echa zabrzmiały kilka lat później w doskonałym Dniu świstaka, jest ponadczasową opowieścią o naturze przeznaczenia, życiu, miłości i drugich szansach, które wymagają podjęcia niezwykłego ryzyka.
Źródło: Rebis

Powtórka - fragment książki

1.

Jeff Winston umarł, rozmawiając przez telefon z żoną. —  Powinniśmy… — powiedziała, ale nie usłyszał już, co takiego powinni, bo poczuł na piersi jakiś ciężar, który pozbawił go tchu. Słuchawka wypadła mu z dłoni i wyszczerbiła szklany przycisk do papieru stojący na biurku. Zaledwie tydzień wcześniej powiedziała coś podobnego, zapytała: „Wiesz, co powinniśmy zrobić, Jeff?” i zapadło milczenie — nie nieskończone, nie ostateczne jak ta śmiertelna cisza, ale wyraźne. Siedział przy kuchennym stole, w „kąciku śniadaniowym”, jak lubiła go nazywać Linda, choć nie była to żadna wydzielona przestrzeń, po prostu mały stolik z blatem z laminatu i dwa krzesła wciśnięte między lewy bok lodówki i przód suszarki do prania. Mówiąc te słowa, Linda siekała cebulę i może to łzy w kącikach jej oczu pobudziły go do myślenia, nadały jej pytaniu większą od zamierzonej wagę. —  Wiesz, co powinniśmy zrobić, Jeff? A on powinien był zapytać: „Co, kochanie?”, powinien był to powiedzieć nieuważnie i obojętnie, bo czytał w magazynie „Time” artykuł Hugh Sideya o prezydenturze. Ale Jeff uważał; wywody Sideya nic go nie obchodziły. Nawet więcej — nie był tak skupiony i baczny od bardzo, bardzo dawna. Więc przez dłuższą chwilę nie mówił nic; wpatrywał się tylko w fałszywe łzy w oczach Lindy i myślał o tym, co powinni zrobić, on i ona. Po pierwsze, powinni wyjechać, powinni wsiąść w samolot i polecieć gdzieś, gdzie jest ciepło i zielono — na przykład na Jamajkę albo na Barbados. Nie mieli prawdziwych wakacji od czasu tej długo planowanej, lecz niezbyt udanej wycieczki po Europie przed pięciu laty. Jeff nie liczył ich corocznych wyjazdów na Florydę, do jego rodziców w Orlando i rodziny Lindy w Boca Raton; było to odwiedzanie coraz bardziej oddalającej się przeszłości, tylko tyle. Powinni spędzić tydzień, miesiąc, na jakiejś dekadencko egzotycznej wyspie: w dzień miłość na bezkresnych, pustych plażach, a w nocy dźwięki reggae unoszące się w powietrzu niczym zapach jaskrawoczerwonych kwiatów. Byłoby również miło mieć porządny dom, może jedną z tych starych rezydencji przy Upper Mountain Road w Montclair, obok których przejeżdżali w tyle melancholijnych niedziel. Albo dwunastopokojową willę w stylu Tudorów przy Ridgeway Avenue w White Plains, niedaleko pól golfowych. Nie żeby chciał zacząć grać w golfa; po prostu sądził, że te leniwe połacie zieleni o nazwach w rodzaju Maple Moor i Westchester Hills stanowiłyby przyjemniejsze otoczenie niż dojazd do Brooklyn–Queens Expressway i droga startowa lotniska LaGuardia. Powinni też mieć dziecko, choć Linda odczuwała zapewne jego brak jeszcze bardziej boleśnie niż on. Jeff zawsze wyobrażał sobie ich nienarodzonego potomka w wieku ośmiu lat, kiedy nie wymagałby już takiej opieki jak we wczesnym dzieciństwie, ale nie przeżywałby jeszcze mąk okresu dojrzewania. Dobre dziecko, nie nazbyt słodkie czy przedwcześnie rozwinięte. Chłopiec, dziewczynka, nieważne; po prostu dziecko, ich wspólne dziecko, które zadawałoby śmieszne pytania, siadało za blisko telewizora i objawiało przebłyski swej kształtującej się osobowości. Ale nie doczekają się dziecka; wiedzieli, że jest to niemożliwe, od lat, od pozamacicznej ciąży Lindy w 1975. Nie kupią też domu w Montclair ani w White Plains. Stanowisko dyrektora działu wiadomości, jakie Jeff zajmował w nowojorskim radiu informacyjnym WFYI, nie było wcale tak prestiżowe ani tak lukratywne, jak się wydawało. Może mógłby jeszcze awansować do telewizji; ale mając czterdzieści trzy lata, stopniowo tracił na to szanse. Powinniśmy, powinniśmy… porozmawiać, pomyślał. Spojrzeć sobie prosto w oczy i powiedzieć: nie wyszło nam. Nic nam nie wyszło z miłości, z namiętności, ze wspaniałych planów. Spaliły na panewce i nie było w tym niczyjej winy. Po prostu tak się stało. Oczywiście nigdy tego nie zrobią. Był to główny element porażki, to, że rzadko mówili o swoich głębszych potrzebach, nigdy nie wspominali o rozdzierającym poczuciu niespełnienia, które zawsze stało między nimi. Linda otarła nic nieznaczącą cebulową łzę wierzchem dłoni. —  Słyszałeś mnie, Jeff? —  Tak, słyszałem. —  Powinniśmy — podjęła, patrząc w jego stronę, ale niezupełnie na niego — kupić nową zasłonę prysznicową. Według wszelkiego prawdopodobieństwa taki właśnie poziom potrzeb chciała wyrazić przez telefon, zanim zaczął umierać. „…skosić trawnik”, tak pewnie zakończyłaby zdanie, albo „zapłacić za prąd”. Dlaczego jednak, na litość boską, myślał o czymś takim? Przecież umierał; czy jego ostatnie myśli nie powinny być głębsze, bardziej filozoficzne? Albo może powinien zobaczyć migawki z najważniejszych wydarzeń swego życia, czterdzieści trzy lata na Betascanie. Tego właśnie doświadczają ludzie, kiedy toną, prawda? C z u j ę s i ę, jakbym tonął, pomyślał, gdy mijały rozciągnięte sekundy: ten okropny ucisk, ta beznadziejna walka o oddech, wilgoć oblepiająca ciało, słony pot spływający z czoła i kłujący w oczy. Tonięcie. Umieranie. Nie, do cholery, to było nierealne słowo, słowo odnoszące się do kwiatów albo zwierząt, albo innych ludzi. Starych ludzi, chorych ludzi. Ludzi, którzy mieli pecha. Głowa Jeffa opadła na biurko, prawy policzek rozpłaszczył się na segregatorze, który miał zamiar przestudiować, gdy zadzwoniła Linda. Szczerba w przycisku do papieru rozwarła się przed jego otwartym okiem jak przepaść, jak pęknięcie samego świata, poszarpane lustro przeszywającej agonii w jego wnętrzu. Przez stłuczone szkło widział świecące czerwone cyfry elektronicznego zegara stojącego na półce z książkami: 13:06 18 PAŹ 1988 A potem nie musiał się już bronić przed żadnymi myślami, ponieważ ustał sam proces myślenia. * * *
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj