Jeff nie mógł oddychać. Oczywiście, że nie mógł oddychać; był martwy. Ale skoro był martwy, dlaczego miał świadomość, że nie może oddychać? Dlaczego miał jakąkolwiek świadomość? Odwrócił głowę od sfałdowanej kołdry i zaczerpnął powietrza. Stęchłego, wilgotnego powietrza, przesyconego zapachem jego własnego potu. Więc nie umarł. O dziwo, to odkrycie wcale go nie ucieszyło, podobnie jak wcześniejsze przeczucie śmierci nie wywołało przerażenia. Może w głębi duszy był rad, że nadszedł kres jego życia. A teraz to życie będzie się toczyło jak przedtem: niezadowolenie, bolesna utrata ambicji i nadziei, powody lub skutki porażki jego małżeństwa, nie pamiętał już kolejności. Odsunął kołdrę z twarzy i wyplątał nogi ze zmiętych prześcieradeł. Gdzieś w tym ciemnym pomieszczeniu grała muzyka, ledwo słyszalna. Stary przebój Da Doo Ron Ron jednej z tych dziewczęcych grup Phila Spectora. Całkowicie zdezorientowany, zaczął po omacku szukać kontaktu. Albo był w szpitalu, gdzie dochodził do siebie po tym, co się stało w biurze, albo obudził się w domu z gorszego niż zwykle snu. Wymacał nocną lampkę, włączył ją. Znajdował się w jakimś małym, nieporządnym pokoju, gdzie ubrania i książki rozrzucone były po podłodze i ułożone byle jak na dwóch stojących obok siebie biurkach i krzesłach. Ani szpital, ani sypialnia jego i Lindy, skądś jednak znał ten pokój. Z dużej fotografii przyklejonej do jednej ze ścian patrzyła na niego naga, uśmiechnięta kobieta. Rozkładówka „Playboya”, i to klasyczna. Piersiasta brunetka leżała skromnie na brzuchu na nadmuchiwanym materacu na pokładzie jachtu, do relingu przywiązane było jej czerwone bikini w białe grochy. W swej wesołej marynarskiej czapce, ze starannie uczesanymi i spryskanymi lakierem włosami, bardzo przypominała młodą Jackie Kennedy. Inne ściany były udekorowane w równie staroświeckim, młodzieńczym stylu: plakaty z walk byków, duże zdjęcie czerwonego jaguara XKE, okładka starej płyty Dave’a Brubecka. Nad jednym z biurek wisiał czerwonobiałoniebieski transparent z ułożonym z gwiazd i pasków napisem „PIEPRZYĆ KOMUNIZM”. Jeff uśmiechnął się, gdy go zobaczył; zamówił sobie dokładnie taki sam w obrazoburczym szmatławcu Paula Krassnera, „The Realist”, kiedy był w college’u, kiedy… Gwałtownie usiadł na łóżku, czując w uszach pulsowanie krwi. Pamiętał, że wygięty korpus starej lampy z biurka stojącego bliżej drzwi zawsze odpadał od podstawy, kiedy ją przesuwał. A na dywaniku przy łóżku Martina była wielka krwistoczerwona plama — tak, tutaj — od czasu, kiedy Jeff przemycił na górę Judy Gordon, a ona zaczęła tańczyć po całym pokoju do muzyki Driftersów i przewróciła butelkę chianti. Lekkie oszołomienie, które Jeff czuł po przebudzeniu, ustąpiło miejsca totalnej konsternacji. Odrzucił kołdrę, wstał z łóżka i podszedł chwiejnym krokiem do jednego z biurek. Do swojego biurka. Przebiegł wzrokiem tytuły leżących na nim książek: Wzory kultury, Dojrzewanie na Samoa, Populacje statystyczne. Socjologia 101. Doktor… jak się nazywał? Danforth, Sanborn? W dużym, wilgotnym starym gmachu na drugim końcu kampusu, o ósmej rano; zawsze jadł śniadanie dopiero po zajęciach. Wziął do ręki książkę Benedict, przekartkował ją; liczne fragmenty były grubo podkreślone, w notatkach na marginesach rozpoznał własny charakter pisma. —  Były to The Crystals, przebój tygodnia stacji WQXI! Następny utwór zagramy dla Bobby’ego z Marietty, od Carol i Pauli. Te ładne dziewczyny chcą, aby Bobby wiedział, że jak śpiewają The Chiffons, He’s Sooo Fine… Jeff wyłączył radio i starł z czoła warstwę potu. Z zakłopotaniem spostrzegł, że ma pełną erekcję. Kiedy ostatni raz tak stwardniał, nawet nie myśląc o seksie? W porządku, czas wykombinować, co tu jest grane. Ktoś musiał mu zrobić wyjątkowo wyszukany kawał, ale nie znał nikogo, kto bawił się w takie rzeczy. Poza tym, czy ktoś zadałby sobie tyle trudu? Te książki z notatkami wyrzucił wiele lat temu, nikt nie mógłby ich odtworzyć tak dokładnie. Na jego biurku leżał „Newsweek” z artykułem o ustąpieniu zachodnioniemieckiego kanclerza Konrada Adenauera. Miał datę 6 maja 1963. Jeff utkwił w niej wzrok, z nadzieją, że przyjdzie mu do głowy jakieś racjonalne wytłumaczenie tego wszystkiego. Nie przyszło. Drzwi pokoju otworzyły się gwałtownie i wewnętrzna gałka rąbnęła w regał. Jak zawsze. —  Hej, co tu, do diabła, robisz? Jest za piętnaście jedenasta. Przecież miałeś o dziesiątej test z literatury amerykańskiej. Martin stał w progu, z colą w jednej ręce i podręcznikami w drugiej. Martin Bailey, współlokator Jeffa na pierwszym ro­ ku, jego najlepszy przyjaciel w college’u i przez kilka lat potem. Martin, który popełnił samobójstwo w 1981 roku, tuż po swoim rozwodzie i związanym z nim bankructwie. —  I co zrobisz? — zapytał Martin. — Dasz się oblać? Osłupiały Jeff patrzył w milczeniu na swego dawno zmarłe go przyjaciela: na jego gęste czarne włosy, które jeszcze nie zaczęły się przerzedzać, na gładką twarz, jasne młodzieńcze oczy, w których jeszcze nigdy nie malował się prawdziwy ból. —  Hej, co z tobą? Powiedz coś, Jeff. —  Nie… nie czuję się najlepiej. Martin roześmiał się i rzucił książki na łóżko. —  Coś o tym wiem! Teraz kapuję, dlaczego ojciec mnie ostrzegał, żebym nie mieszał szkockiej i bourbona. Hej, poderwałeś wczoraj u Manuela niezłą cizię. Judy by cię zabiła, gdyby to widziała. Jak jej na imię? —  Aaa… —  Daj spokój, nie byłeś aż tak pijany. Zadzwonisz do niej? Jeff odwrócił się w narastającej panice. Chciał powiedzieć tysiąc rzeczy, ale żadna z nich nie miałaby dla Martina więcej sensu niż ta obłąkana sytuacja dla niego. —  Co jest, stary? Wyglądasz naprawdę fatalnie. —  Muszę wyjść na dwór. Zaczerpnąć trochę powietrza. Martin ze zdumienia zmarszczył brwi. —  Chyba masz rację. Jeff chwycił spodnie khaki rzucone niedbale na krzesło stojące przy jego biurku, a potem otworzył szafę obok łóżka i znalazł w niej kolorową bawełnianą koszulę oraz sztruksową marynarkę. —  Zajrzyj do gabinetu lekarskiego — odezwał się Martin. — Powiedz, że złapałeś grypę. Może Garrett pozwoli ci napisać ten test później. —  Tak, jasne. Jeff ubrał się pospiesznie, włożył skórzane mokasyny. Był bliski zapowietrzenia i zmuszał się, aby oddychać powoli. —  Nie zapomnij, że idziemy dziś na Ptaki. Paula i Judy będą na nas czekać o siódmej u Dooleya. Najpierw coś zjemy. —  Dobrze. Na razie. Jeff wyszedł na korytarz, zamknął za sobą drzwi. Znalazł schody i zbiegł trzy kondygnacje w dół. Rzucił zdawkowe „Cześć!”, gdy jeden z młodych ludzi, których mijał, zawołał go po imieniu.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj