Hall wyglądał tak, jak go pamiętał: sala telewizyjna z prawej strony, teraz pusta, ale zawsze zatłoczona, gdy pokazywano jakiś mecz albo start rakiety kosmicznej; grupka dziewcząt chichoczących między sobą, czekających na swoich chłopców u podnóża schodów, na które nie wolno im było wchodzić; automaty z colą naprzeciwko tablicy informacyjnej, na której studenci wieszali ogłoszenia o kupnie lub sprzedaży aut i książek, poszukiwaniu mieszkań, wolnych miejscach w samochodach na podróż do Macon, do Savannah albo na Florydę. Na zewnątrz kwitnące drzewa dereniowe zalewały kampus różowobiałą poświatą, która dawała się odbijać od śnieżnobiałego marmuru dostojnych pseudoklasycznych gmachów. Bez wątpienia było to Emory: rezultat wytężonych wysiłków Południa, aby stworzyć własny uniwersytet w klasycznym stylu Ivy League. Zamierzona ponadczasowość architektury zbijała z tropu. Biegnąc przez dziedziniec, obok biblioteki i budynku Prawa, Jeff pomyślał, że równie dobrze może być rok 1988, jak 1963. Nie znajdował żadnych jasnych wskazówek, nie dostarczały mu ich nawet stroje i krótkie włosy studentów, którzy spacerowali po alejkach i leżeli na rozległych trawnikach. Moda młodzieżowa lat osiemdziesiątych, pomijając postapokaliptyczny styl punk, była praktycznie nie do odróżnienia od mody z jego czasów studenckich. Boże, lata, które spędził w tym kampusie, marzenia, które się tu narodziły i nigdy nie spełniły… Ten mały mostek prowadzący do szkoły kościelnej; ile razy wystawał na nim z Judy Gordon? A tam, pod gmachem Psychologii, podczas trzeciego roku studiów niemal codziennie umawiał się na lunch z Gail Benson: jego pierwsza i ostatnia prawdziwie bliska platoniczna przyjaźń z kobietą. Dlaczego nie wyniósł więcej ze znajomości z Gail? Jak to się stało, że fala życia zniosła go tak daleko, pod tyloma różnymi względami, od planów i aspiracji zrodzonych wśród krzepiącego spokoju tych zielonych trawników, tych szlachetnych budowli? Jeff przebiegł ponad milę do głównej bramy kampusu, lecz o dziwo nie miał zadyszki. Stał na niskim pagórku pod Glenn Memorial Church, patrząc w dół na North Decatur Road i Emory Village, małą dzielnicę handlową, która obsługiwała kampus. Rzędy sklepów z ubraniami i księgarń wyglądały mniej więcej znajomo. Zwłaszcza jeden lokal, Horton’s Drugs, wywołał falę wspomnień: Jeff widział oczami duszy stojaki z prasą, długi biały kontuar, przegrody z kanapami z czerwonej skóry, każda z własną, stereofoniczną szafą grającą. Widział świeżą, młodą twarz Judy Gordon po drugiej stronie stolika, czuł zapach jej czystych blond włosów. Potrząsnął głową i skupił się na widoku, jaki miał przed sobą. Znowu nie mógł orzec na pewno, który jest rok; nie odwiedził Atlanty od czasu konferencji Associated Press w 1983, zatytułowanej „Terroryzm i media”, a w Emory był po raz ostatni… Jezu, pewnie rok albo dwa po skończeniu studiów. Nie miał pojęcia, czy wszystkie te sklepy nadal tam są, czy też zastąpiły je wyższe budynki, może centrum handlowe. Samochody, to mogła być wskazówka; teraz, gdy zwrócił na nie uwagę, uświadomił sobie, że nie widzi na ulicy ani jednego nissana czy toyoty. Wyłącznie starsze marki, w większości wielkie, nieekonomiczne maszyny z Detroit. A „starsze”, stwierdził, nie oznaczało, że pochodzą tylko z początku lat sześćdziesiątych. W dole przejeżdżało mnóstwo landar pamię­ tających głębokie lata pięćdziesiąte; naturalnie w roku 1963 byłoby na ulicach równie dużo sześcio i ośmioletnich samochodów jak w 1988. Wciąż jednak nic rozstrzygającego, pomyślał. Zaczynał się nawet zastanawiać, czy to krótkie spotkanie z Martinem w akademiku nie było po prostu niezwykle realistycznym snem, z którego się nagle obudził. Ale teraz na pewno nie spał i był w Atlancie. Może się zalał, próbując zapomnieć o ponurym koszmarze, jakim stało się jego życie, i przyleciał tutaj w nocy pod wpływem jakiegoś nostalgicznego impulsu. Przewaga starych samochodów mogła być przypadkowa. Za chwilę ktoś przejedzie jednym z tych małych japońskich pudełek, do których widoku tak przywykł. Był prosty sposób, aby to wyjaśnić raz na zawsze. Jeff zbiegł ze wzgórza do postoju taksówek przy Decatur Road i wsiadł do pierwszego z trzech niebieskobiałych wozów. Kierowca był młody, może jeszcze studiował. —  Dokąd, panie kolego? —  Hotel Peachtree Plaza — powiedział Jeff. —  Jaki hotel? —  Peachtree Plaza, w centrum. —  Chyba go nie znam. Ma pan adres? Chryste, ci dzisiejsi taksówkarze. Czy nie zdają żadnego egzaminu ze znajomości miasta? —  Wie pan, gdzie jest Regency? Hyatt House? —  Tak, jasne. Tam chce pan jechać? —  Mniej więcej. —  W porządku, panie kolego. Taksówkarz pojechał kawałek na południe i skręcił w prawo, w aleję Ponce De Leon. Jeff sięgnął do kieszeni, uświadomiwszy sobie nagle, że w tych obcych spodniach może nie mieć pieniędzy, ale znalazł jakiś zniszczony brązowy portfel, nie swój. W środku na szczęście były pieniądze — dwie dwudziestki, piątka i kilka jednodolarówek — więc nie musiał się martwić, jak zapłaci za kurs. Zwróci forsę właścicielowi, kiedy będzie mu oddawał portfel, razem z tymi starymi ciuchami, które pożyczył… gdzie? Od kogo? Szukając odpowiedzi, rozchylił jedną z małych przegródek portfela. Była tam legitymacja studencka z Uniwersytetu Emory na nazwisko Jeffrey L. Winston. Karta biblioteczna z Emory, również na jego nazwisko. Kwit z pralni chemicznej przy Decatur. Złożona serwetka z dziewczęcym imieniem, Cindy, i numerem telefonu. Zdjęcie jego rodziców stojących przed starym domem w Orlando, tym, w którym mieszkali, zanim ojciec tak ciężko zachorował. Kolorowa fotka Judy Gordon, roześmianej i rzucającej śnieżkę; jej boleśnie młodą i radosną twarz okalał biały futrzany kołnierz postawiony dla ochrony przed zimnem. I prawo jazdy, wydane na Florydzie Jeffreyowi Lamarowi Winstonowi, ważne do 27 lutego 1965 roku. * * *Jeff siedział sam przy stoliku dla dwóch osób w mającym kształt latającego spodka barze Polaris na szczycie hotelu Hyatt Regency i patrzył, jak zubożała panorama Atlanty przesuwa się obok niego co czterdzieści pięć minut. Taksówkarz nie był jednak ignorantem: siedemdziesięciopiętrowy cylinder hotelu Peachtree Plaza nie istniał. Nie istniały też wieże Omni International, szary kamienny masyw Georgia Pacific Building ani wielkie czarne pudło Equitable. Najwyższym budynkiem w centrum Atlanty był Hyatt Regency z jego słynnym, kopiowanym przez innych architektów atrium. Krótka rozmowa z kelnerką wyjaśniła mu, że hotel jest nowy i jedyny w swoim rodzaju. Najtrudniejszy był moment, kiedy Jeff spojrzał w wiszące za barem lustro. Zrobił to celowo, doskonale już wiedząc, co zobaczy, ale mimo to przeżył wstrząs na widok swego bladego, chudego osiemnastoletniego odbicia. Obiektywnie rzecz biorąc, chłopak w lustrze wyglądał na więcej niż osiemnaście lat; bez problemu kupował alkohol, tak jak przed chwilą. Jeff zdawał sobie jednak sprawę, że to tylko złudzenie wywołane jego wzrostem i głęboko osadzonymi oczami. Dla niego obraz w lustrze przedstawiał niedoświadczonego i niewiedzącego, co to ból, smarkacza. I tym smarkaczem był on sam. Nie we wspomnieniach, ale tutaj i teraz: te gładkie dłonie, w których trzymał szklankę, te uporczywie skupione oczy, którymi patrzył. —  Jeszcze raz to samo, skarbie? Kelnerka obdarzyła go ładnym uśmiechem; miała jaskrawoczerwone usta, mocno umalowane oczy i staroświeckie uczesanie w kształcie ula. Ubrana była w „futurystyczny” kostium, mieniącą się niebieską sukienkę mini — za dwa, trzy lata będą takie nosić dziewczyny na całym świecie. Za dwa, trzy lata od t e r a z. Od wczesnych lat sześćdzie­ siątych. Jezu Chryste. Nie mógł dłużej zaprzeczać temu, co się stało, nie mógł się już łudzić, że to racjonalnie wyjaśni. Umierał na atak serca, ale przeżył; był w swoim biurze w 1988 roku, a teraz znajdował się… tutaj. W Atlancie, w roku 1963. Bezskutecznie szukał w głowie jakiegoś wytłumaczenia, czegoś, co miałoby chociaż odrobinę sensu. Jako nastolatek czytał sporo science fiction, ale jego obecna sytuacja nie przypominała książkowych podróży w czasie. Nie było żadnej maszyny, żadnego naukowca, szalonego lub nie; i w przeciwieństwie do bohaterów opowieści, które niegdyś tak łapczywie pochłaniał, nie przeniósł się w przeszłość ciałem. Najwyraźniej tylko jego umysł przeskoczył lata i wymazawszy wcześniejszą świadomość, zamieszkał w jego osiemnastoletnim mózgu, w zregenerowanym ciele. Czy uniknął śmierci, czy tylko się z nią rozminął? Czy w jakimś alternatywnym strumieniu czasu przyszłego jego trup leży w nowojorskiej kostnicy, krojony skalpelem patologa? Może jest w śpiączce: beznadzieja przekształcona w fikcyjne nowe życie na żądanie zniszczonego, umierającego umysłu. A jednak, a jednak… —  Skarbie? — powtórzyła kelnerka. — Dolać ci czy nie? —  Poproszę tylko kawę, jeśli można. —  Jasne. Może kawę po irlandzku? —  Nie, zwykłą. Z odrobiną śmietanki, bez cukru. Dziewczyna z przeszłości przyniosła mu kawę i Jeff popatrzył na rozproszone światła na wpół zbudowanego miasta zapalające się pod pociemniałym niebem. Słońce zniknęło za czerwoną gliną wzgórz, które ciągnęły się w stronę Alabamy, w stronę lat chaotycznych i radykalnych zmian, lat tragedii i marzeń. Gorąca kawa sparzyła mu wargi, więc ochłodził je łykiem lodowatej wody. Świat za tymi oknami nie był sennym marzeniem; był równie materialny jak niewinny, równie rzeczywisty jak ślepo optymistyczny. Wiosna 1963. Mógł dokonać tylu wyborów.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj