ROZDZIAŁ 1
Pragnie obciąć sobie dłonie. Najlepiej w nadgarstkach. Już nigdy nie czułby tępego zmęczenia zaczynającego się w opuszkach palców i sięgającego aż po łokcie. Czy to nie chore? Musi w tym być coś naprawdę niebezpiecznie złego, skoro w nocy, leżąc na twardym jak skała materacu, rozmyśla, jak odetnie sobie kończyny i zakrwawionymi kikutami wysmaruje na ścianach „HA!”. To byłoby jak scena z horroru. I byłby wolny. Bez dłoni jest dla niej bezwartościowy. Dla Maestro. Dla swojej matki. Jednak marzenia o obcięciu sobie rąk wymagają działania, a nie jedynie fantazjowania o nim. Działanie nie jest jego mocną stroną. Nie wchodzi w grę nawet coś tak małego, jak sprawienie przyjemności młodszej siostrze, aby zamiast trzymać się sztywngo grafiku nałożonego przez Maestro, spontaniczne zboczyć z drogi do domu i wstąpić do lodziarni na rożek karmelowego loda z bitą śmietaną. Nawet nie próbuje. Dlaczego? Smak karmelowego loda i wolność nie są tego warte? Nie. Nie jest ani typem buntownika, ani ryzykanta. Nadaje się jedynie do fantazjowania. Chore marzenia o samookaleczaniu. A tak w ogóle to którą rękę by sobie odciął? Prawą czy lewą? Te myśli, które niekiedy pojawiają się w jego głowie – to właśnie przeraża Becka Kevericha. Zegar elektroniczny wskazuje na piątą dwanaście rano. Ciemno i zimno. W lecie jest mu łatwiej wygramolić się z łóżka, lecz teraz, gdy jesień objęła wszechświat nagimi, patykowatymi palcami, ma wrażenie, że jego budzik zaczyna wrzeszczeć w środku nocy. Powinien wstać dwanaście minut temu. Zadziwiające, że Maestro jeszcze nie dobija się do drzwi jego pokoju, złoszcząc się, że jest taki opieszały. Beck podnosi głowę z poduszki. Chciałby w nią przeniknąć. Czy spał w nocy? Nadgarstki bolą go, jakby żonglował betonowymi klockami. Skończył o dwudziestej trzeciej? A może o północy? Palce jęczą: idioto, to była północ. Mówią też: ogrzej nas i pozwól nam dzisiaj rano odpocząć; zwiniemy się w pięść i będziemy walić w ścianę tak długo, aż się pogruchotamy. Jego palce są marudne, zrzędliwe. Beck pociera wnętrza dłoni o siebie, chucha na odrętwiałe, zesztywniałe palce i siarczyście przeklina w świat. W tym momencie to szybsze niż zagłębianie się w pokłady nienawiści, jaką czuje do Maestro. Podchodzi do przedmiotu będącego jego zgubą, jego życiem, wykładnią jego wartości. Z hukiem unosi pokrywę fortepianu. Steinway to jedyna świetność tego pokoju. Zresztą i tak jest w nim niewiele rzeczy: łóżko, na którym spanie przypomina wtulanie się w skałę, połamane żaluzje w oknie, szafa z ubraniami z drugiej ręki, buty posklejane taśmą i wart dwadzieścia tysięcy dolarów fortepian. Ich nadzieja. Jak mawia Maestro: Cała nadzieja w dobrym fortepianie, że mein Sohn poprawi schreckliche granie. Beck mieszkał w Niemczech jedynie przez pierwsze lata życia, lecz z konieczności pozostał dwujęzyczny, no bo w końcu musi wiedzieć, gdy jego matka rzuca w niego obelgami. Jej uniesione kąciki ust i piorunujące spojrzenie też są całkiem wymowne. Schreckliche znaczy ohydny. Okropny. To słowo podsumowuje Becka.To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj