Rozdział pierwszy

Piszę przy świetle knota z kawałka sznurówki wepchniętej w skrawek tłuszczu odkrojony z boczku i umieszczony w połówce skorupki jajka. Będę pisał nocą, po części dlatego, że już nie mogę spać w przepastnych bezksiężycowych ciemnościach, a po części dlatego, że za dnia szukam pożywienia, a dni są krótkie. Trudno uwierzyć, że to jest Notting Hill, a ta atramentowo czarna i cicha otchłań pode mną to Londyn. Niegdyś za tym oknem widziałem milion świateł oraz Bayswater Road i Oxford Street przeszywające serce Londynu niczym lśniący diamentowy miecz. Niegdyś przez to okno szum ulicznego ruchu wpadał jak pomruk morza przy cichnącym sztormie, lecz teraz zdaję się zawieszony na tym połamanym drewnianym krześle w nieprzeniknionym mroku i złowieszczej ciszy. Jakaś sowa pohukiwała na Ladbroke Square, ale nagle przestała, jakby się zawstydziła, niczym człowiek, który parsknął śmiechem w katedrze. Wcześniej tego wieczoru dostrzegłem w dole kilka żałośnie nikłych światełek, migotliwych i gasnących, gdy ludzie w swych zrujnowanych domach daremnie usiłowali zapalić prymitywne lampy domowej roboty. Tylko nieliczni wciąż próbowali walczyć z tymi okropnymi nocnymi ciemnościami. Większość ludzi jak dzikusy wpełzała o zachodzie słońca do swoich nor i leżała tam w swego rodzaju stuporze do świtu. Zastanawiam się, o czym myślą, gdy tak tam leżą — gdyż większość z nich jest samotna, a nikt z nas już nie ma nadziei. Wszyscy tylko czekamy na koniec. Mężczyzna, którego wczoraj spotkałem w Kensington Gardens, gdy wyciągałem wiadro wody, powiedział mi, że teraz w Londynie mieszka zaledwie siedemset osób i każdy z nas może mieć na własność cały kwartał domów, jeśli chce. Starsza pani, która kiedyś mieszkała naprzeciwko mnie pod numerem 10 przy Notting Hill Crescent, zamieszkała w Galerii Narodowej. Usłyszała, że jest opuszczona, i w ostatnich dniach życia chciała zaspokoić swoje umiłowanie sztuki i żądzę posiadania. Dziś poszedłem do niej na herbatkę. Żywi się gołębiami, które spadają martwe z kolumny Nelsona na Trafalgar Square. Piecze je na ognisku rozpalanym na kamiennej posadzce holu i podsycanym flamandzkimi arcydziełami. Nie lubi flamandzkiego malarstwa i napawa się ich niszczeniem tak samo jak gołębim mięsem. Po herbatce oprowadziła mnie po galerii, żeby pokazać swoją kolekcję dzieł Turnera, Constable’a i Gainsborougha. Niektóre znudziły jej się tak, że tego wieczoru podarła je na opał. Podarowała mi mały średniowieczny obraz na desce, wart pięć tysięcy funtów. Przyjąłem prezent, gdyż tak nakazywała uprzejmość, ale wyrzuciłem go, kiedy wracałem do domu. Nikt nie podważa jej prawa do tych arcydzieł i jestem rad, że jest choć jedna szczęśliwa osoba w tym umierającym mieście. Jednak to nie czas na anegdoty. Muszę pisać moją opowieść, jasno i prosto, dopóki mam siłę i światło, przy którym coś widać. Pomysł spisania mojej opowieści sprawił mi wielką radość. Tylko ja, ze wszystkich tych pozbawionych nadziei ludzi, umrę ze świadomością, że zostawiam po sobie coś, co pewnego dnia może zostanie znalezione i równie docenione jak kamień z Rosetty lub bezcenne egipskie papirusy. W tych szczęśliwych, spokojnych czasach przed Kataklizmem często studiowałem spuściznę ludzi żyjących u zarania dziejów. Teraz historia ludzkości się kończy, lecz pewnego dnia może znów się zacznie — więc pewnego dnia moja opowieść może zostanie znaleziona i wprowadzi mnie do grona nieśmiertelnych. Tacyt, Ptolemeusz i Beda Czcigodny stworzyli dzieła, które rozświetliły mrok średniowiecza. Moja opowieść może być jedyną pochodnią rozjaśniającą mrok, który zapadł po Kataklizmie, bo po ukończeniu umieszczę ją w szczelnie zakorkowanym termosie i ukryję za cegłami mojego kominka. Jestem kawalerem i mam pięćdziesiąt trzy lata. Nazywam się Edgar Hopkins, pochodzę ze starego i szacownego szlacheckiego rodu z Worcestershire. Majątek mojej rodziny nieco podupadł w ostatnich latach i w 1912 roku mój ojciec sprzedał naszą starą rodzinną posiadłość w Stoatcastle firmie Victrix Sand and Gravel, po czym osiadł jako emeryt w Chislehurst. Ukończyłem Winchester i Jesus College w Cambridge. Po uzyskaniu stopnia magistra nauk podjąłem pracę nauczyciela w szkole podstawowej w Portsea, którą godnie, jak sądzę, wykonywałem przez dwadzieścia trzy lata, do czasu, gdy po śmierci ojca w końcu otrzymałem spadek, niewielki, lecz wystarczający, by przejść na emeryturę. Zawsze żywo interesowałem się hodowlą drobiu. Przez trzy kolejne lata moje młode karmazyny zdobywały pierwsze miejsce na wystawie drobiu w Portsea, a moja broszura o dochodowej hodowli drobiu została bardzo życzliwie zrecenzowana przez „Poultry Gazette”. Cierpka i zawistna krytyka w „Our Feathered Freinds” ani mnie nie zmartwiła, ani zaskoczyła, gdyż niestety zazdrość jest wśród hodowców drobiu równie częsta jak wśród metalurgów, w których to kręgach również mam dobre rozeznanie. Po przejściu na emeryturę mogłem pogłębić moje zainteresowanie hodowlą drobiu. W lecie 1940 roku zakupiłem niewielką, lecz uroczą posiadłość na przedmieściach wioski Beadle w Hampshire. Nazywana Buczynowym Pagórkiem, obejmowała mały domek na szczycie niewielkiego wzgórza, 580 stóp nad poziomem morza (co uratowało mi życie). Tarasowy ogród, porośnięty starymi ostrokrzewami i cisami, łagodnie opadał ku dobrze zmeliorowanej, osłoniętej łące o powierzchni około pięciu akrów — istnemu rajowi dla drobiu. Sprowadziłem z Portsea moje najlepsze kury, w dobrej fermie hodowlanej w hrabstwie Kent zakupiłem sześć doskonałych kogutów i zacząłem wieść proste, lecz pracowite życie. Natura obdarzyła mnie łatwością zdobywania przyjaciół, ciętym, lecz nie złośliwym językiem oraz, jak sądzę, łagodnym i miłym charakterem. Wkrótce dobrze poznałem moich sąsiadów, z których doktora Percevala i pułkownika Johna Harrisona wybrałem na swoich najlepszych przyjaciół. Z tymi dwoma dżentelmenami spędzałem wiele wieczorów, do późnych godzin nocnych rozmawiając o moim drobiu, i bardzo żałowałem, gdy obaj postanowili wyjechać i zamieszkać daleko od Beadle. Jednak doktor Perceval przed wyjazdem zainteresował mnie hobby, które miało odegrać ogromną rolę w moim życiu i bez którego nigdy nie miałbym wiedzy i umożliwiającej mi napisanie tej opowieści. Doktor Perceval był astronomem amatorem i w letnim dom­ ku stojącym w ogrodzie stworzył sobie małe obserwatorium. Obrazy Księżyca oglądane przez jego wspaniały teleskop pobudziły moją żywą wyobraźnię. Zafascynował mnie ten jasny, pokryty kraterami mały świat usianej skałami ciszy i spędziłem wiele godzin z okiem przyciśniętym do okularu, podczas gdy stary doktor cierpliwie podawał mi nazwy tych odległych gór i budzących nabożny podziw przepaści. W ciągu kilku miesięcy dzięki wpływom doktora zostałem członkiem rzeczywistym Brytyjskiego Towarzystwa Księżycowego — uczonego gremium całkowicie skupionego na badaniu Księżyca.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj