Główna siedziba Towarzystwa mieściła się pod numerem 76 przy Barbara Street w Covent Garden i zajmowała całe najwyższe piętro. Była tam duża sala prelekcyjna, mały gabinet sekretarza i pomieszczenie socjalne, które szybko rozsławiły kanapki z mięsem wyhodowanych przeze mnie kurczaków. W każdy drugi wtorek miesiąca słuchaliśmy odczytu wygłaszanego przez jakiegoś szacownego gościa lub członka naszego Towarzystwa. Później zaczynała się inspirująca dyskusja, a wieczór kończył się przyjemnym nieformalnym spotkaniem przy kawie i kanapkach. To ostatnie pół godziny wieczoru przebiegało w tak miłej i swobodnej atmosferze, że szacowny gość często się odprężał i niemal stawał jednym z nas. Pewnego razu przeprowadziłem prawie dwudziestominutową rozmowę z profesorem RollestonemMillsem z obserwatorium w Greenwich. Wyjaśniłem mu, że niezwykła biel kurzego mięsa w kanapkach i jego nadzwyczaj delikatny smak są rezultatem krzyżowania specjalnie dobranych okazów rasy Wyandotte. Zdrowo się uśmialiśmy, gdy nazwał mnie „kurzym geniuszem”! To comiesięczne spotkanie Brytyjskiego Towarzystwa Księżycowego stało się najbardziej wyczekiwanym wydarzeniem w moim spokojnym życiu. W każdy drugi wtorek miesiąca wstawałem szczególnie wcześnie, jak najszybciej wykonywałem niezbędne czynności przy moich kurczakach, pospiesznie zjadałem lunch i o 14:14 jechałem pociągiem do Londynu. Ten pociąg przyjeżdżał na dworzec Waterloo o 16:23, dzięki czemu mogłem jeszcze pójść do kina przed naszym spotkaniem zaczynającym się o 18:30. Zwykle rozchodziliśmy się około dwudziestej, więc miałem czas, by spokojnie zjeść kolację w przyjemnej restauracyjce w Soho, ponieważ mój powrotny pociąg do domu odjeżdżał o 21:52. W ten sposób miałem „wolny wieczór”, który cieszył mnie tym bardziej, że w ciągu kilku minionych lat stałem się „wiejskim odludkiem”, więc zawsze wracałem do domu z poczuciem satysfakcji. Obawiam się, że stary posterunkowy Wilson krzywo na mnie patrzył, gdy dobrze po północy maszerowałem w zawadiacko przekrzywionym kapeluszu po Burntash Lane do mojego domu i zapewne z niezrozumiałą dla niego swadą, z niedbałym machnięciem parasola życzyłem mu dobrej nocy. To comiesięczne spotkanie Brytyjskiego Towarzystwa Księżycowego nie tylko było intelektualnie odświeżające, ale budziło szacunek miejscowych, uważających mnie za „niezwykłego faceta”! Moja opowieść tak naprawdę zaczyna się w pewien letni wieczór przed siedmioma laty. Czy to możliwe, że upłynęło zaledwie siedem lat? Wydaje się, że minęły wieki, ale dokładne obliczenia dowodzą słuszności tego stwierdzenia. Nawet słowa „letni wieczór” wychodzą opornie spod mojego pióra i dziwnie wyglądają na papierze w świecie, w którym już od dawna nie ma letnich wieczorów. Ponieważ nie ma wieczorów — nie ma zmierzchu w krainie, w której słońce zapada za horyzont upiornym, krwawoczerwonym susem. Jest żółtawy blask dnia — a potem nagle czarna ciemność nocy. Pamiętam, że w tamten letni wieczór po podwieczorku poszedłem do wioski, by zobaczyć się z panem Flidale’em, przewoźnikiem. Musiałem omówić z nim szczegóły transportu moich trzech wyjątkowych kogutów rasy Wyandotte na wystawę drobiu w Brigtree i uzgodniliśmy, że zabierze je następnego dnia wieczorem po zachodzie słońca. Jestem głęboko przekonany, że wystawowe ptactwo domowe należy przewozić wyłącznie w nocy, gdy senność zapobiega nadmiernej ekscytacji i stresowi, które tak negatywnie wpływają na zaniepokojone ptaki i ich wygląd następnego ranka. Gdy w drodze do domu minąłem zakręt, ujrzałem pana Barlowa, naszego listonosza, otwierającego moją furtkę. Ponieważ ścieżka do moich frontowych drzwi była stroma, a pan Barlow był mężczyzną w podeszłym wieku, zawołałem do niego, że wezmę od niego listy i oszczędzę mu zbytecznego wysiłku. Pan Barlow był mi wdzięczny i staliśmy przez chwilę przy furtce, rozmawiając w łagodnym świetle zachodzącego słońca. —  Ładny wieczór, Barlow — powiedziałem (ponieważ uważam, że zawsze należy życzliwie traktować zacnych mieszkańców wioski). —  Istotnie ładny, panie Hopkins — odrzekł Barlow. — Ładny zachód słońca, chociaż znów rdzawy. Obaj obróciliśmy głowy w kierunku blasku sączącego się przez stare buki wokół Manor House i przez chwilę patrzyliśmy w dziwnej ciszy. „Znów rdzawy”. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem ujęte w słowa zdziwienie, jakie to zjawisko budziło we mnie kilkakrotnie w ciągu minionych tygodni… —  Przez całe życie nie widziałem takiego rdzawego koloru — dodał Barlow. W milczeniu skinąłem głową, ale nie mogłem tak jak Barlow uznać tego jedynie za kaprys pogody. Właściwie wygląd słońca wcale się nie zmienił, tak samo jak kształt obłoczków, które otaczały je, gdy powoli chowało się za drzewami. Jednak zapadając za nie, pozostawiało na niebie ponurą smugę — niezdrową jadowitą poświatę, która bynajmniej nie była piękna i mocno mnie zaniepokoiła. Gazety, zwykle tak szybko dostrzegające i relacjonujące wszelkie kaprysy pogody, najwyraźniej przeoczyły to zjawisko, a mieszkańcy wsi skwitowali je zaledwie kilkoma zdawkowymi uwagami rzucanymi przy barze Fox & Hounds. Jednak za sprawą mojej astronomicznej pasji uważniej niż moi sąsiedzi przyjrzałem się temu zjawisku. Z początku patrzyłem na nie z zaciekawieniem i naukowym zainteresowaniem — a potem, gdy się powtarzało, co wieczór z rosnącym zdumieniem i niepokojem obserwowałem je z mojego ogrodu. Pewnego wieczoru wróciłem do domu naprawdę mocno przestraszony. Tamtego dnia chmury zasnuły niebo i słońce było niewidoczne już od południa. Kiedy jednak obserwowałem niebo, za bukami dostrzegłem tę samą rdzawą poświatę — ledwie widoczną, bo przesłoniętą chmurą — która jednak zdawała się za nią pulsować niczym jakaś okropna, jątrząca się rana pod brudnożółtym bandażem. Tak mnie to zaniepokoiło, że po kolacji usiadłem i napisałem list do „Timesa”. Wysłałem go następnego dnia rano, ale daremnie czekałem na jego zamieszczenie. A potem na krótko to zjawisko znikło i słońce znów zachodziło w swoich starych, przyjaznych szatach ze złota i szkarłatu. Zacząłem sądzić, że tamta dziwna poświata była jedynie chwilowym złudzeniem; przestałem obserwować niebo wieczorami i niemal zapomniałem o wszystkim, a teraz zachód był „znów rdzawy”, jak celnie ujął to Barlow. —  Ta poświata znikła trzy tygodnie temu — powiedziałem. — Zniknie znowu. Wziąłem od starego listonosza moje listy, życzyłem mu dobrej nocy i zamknąłem furtkę. W połowie ścieżki wiodącej na szczyt mojego pagórka znajdowała się altana spleciona z gałęzi starych cisów. Była moim ulubionym miejscem odpoczynku, z którego widziałem uroczą panoramę okolicy, a w pogodne dni mogłem dostrzec srebrzysty pas morza. Zatrzymałem się przy niej i usiadłem, żeby przejrzeć pocztę. Tego wieczoru otrzymałem trzy listy. Pierwszym był rachunek na 18 funtów, 12 szylingów i 3 pensy za nowe kurniki, które niedawno kupiłem w firmie Haggard & Jackson z Winchesteru. Drugi był zaproszeniem na doroczne rozdanie nagród i występy uczniów szkoły podstawowej w Portsea — które to zaproszenie zawsze sobie ceniłem i przyjmowałem, często kosztem różnych ważnych spraw. W trzeciej kopercie był list, który zakończył moją dotychczas spokojną egzystencję; od tamtej chwili szczęśliwe dni już nie wróciły i nigdy nie wrócą. W ciągu tych siedmiu ostatnich okropnych lat często wspominałem tamten wieczór i często na nowo odtwarzałem tamtą ostatnią szczęśliwą godzinę, jaką miałem przeżyć na tej ziemi: ten spokojny spacer po wiosce; moją cichą rozmowę z panem Flidale’em, przewoźnikiem, w jego chacie przy moście; chwilę przerwy na przyglądanie się chłopcom grającym w piłkę na murawie; odgłosy wsi; zapach siana; powolną wędrówkę do domu i pogawędkę ze starym Barlowem przy furtce. Tę ostatnią w moim życiu godzinę, w której dane mi było zaznać spokoju…
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj