Dom Wydawniczy Rebis udostępnił początek swojej niedawnej premiery. Rok szarańczy, drugi thriller w dorobku Terry'ego Hayesa, to opowieść dziejąca się na bezdrożach Azji. W tej scenerii odbywa się pojedynek pomiędzy agentem specjalizującym się w działaniu w trudnych warunkach a przestępcą, który nie cofnie się przed niczym, by zrealizować swój cel. Poniżej, pod opisem i okładką książki, znajdziecie obszerny fragment Roku szarańczy w przekładzie Macieja Szymańskiego. Miłej lektury!

Rok szarańczy - opis i okładka książki

Ludzkość staje na rozdrożu. Jedna droga wiedzie ku przyszłości, druga ku zagładzie. Kolejnej szansy nie będzie. Kane jest tajnym agentem, specjalistą od Regionów Niedostępnych. Jego zadanie jest proste: wkroczyć, wypełnić misję i wrócić. Wie, kiedy działać, kiedy się kryć, kiedy uciekać i kiedy strzelać. Są jednak miejsca, gdzie żadne zasady nie obowiązują i tylko przemoc daje szansę przetrwania. To tam, na pograniczu Iranu, Pakistanu i Afganistanu Kane spotyka przeciwnika gotowego pchnąć świat ku katastrofie – budzącego grozę, inteligentnego i okrutnego człowieka z zemstą w sercu i krwią na rękach. Rok szarańczy to wyprawa do dalekiego kraju i pejzaż, którego nikt jeszcze nie oglądał. Misja, dzięki której przyszłość się nie wydarzy. Spotkanie z czystym złem. I wreszcie chwila, w której Kane będzie musiał podjąć decyzję: ratować siebie czy innych.
Źródło: Rebis

Rok szarańczy - fragment książki

1

Wyruszyłem kiedyś w podróż, żeby zabić człowieka. Dawniej, gdy byłem młodszy, praca zaprowadziła mnie w rozświetlone neonami uliczki Tokio. Widziałem też wschód słońca nad meczetem dziewięciu kopuł, a gdy czekałem na nabrzeżu starego Stambułu, łzy pewnej kobiety były niczym deszcz. Tym razem zaniosło mnie na wschód, tam gdzie Morze Egejskie łączy się ze Śródziemnym, a słońce praży łańcuch tureckich wysepek. Najmniejsza z nich była zarazem najdalszą – fale przewalały się przez wrak frachtowca osiadłego na rafach, niebezpieczne prądy wirowały w ustronnych zatoczkach, a po rybackiej wiosce, w której dawno już nie było drewnianych łodzi, zostały jedynie ruiny. Dotarłem tam późną wiosną. Na brzeg wysadził mnie kapitan parowca, Egipcjanin wystarczająco mądry, by nie zadawać mi wielu pytań. Wciąż pamiętam tę bryzę na twarzy i upojny aromat sosnowych igieł, gdy szedłem przez cichy las. Tak jak czyniłem przez większość mego zawodowego życia, trzymałem się cienia. Moim celem tego dnia był człowiek niewątpliwie dzielny – ponoć Niemiec z Norymbergi, owego starego, pięknego miasta, tak głęboko skąpanego w mrocznej historii. Gdy zaskoczyłem go w kuchni willi na odludziu, obaj wiedzieliśmy, że pokonałem wielki dystans – i w milach, i w latach – by stawić się na to zabójcze spotkanie. Byłem wtedy człowiekiem Agencji i od wielu lat posługiwałem się kryptonimem Kane. Pięć lat wcześniej ów Niemiec był zaufanym współpracownikiem wywiadu Stanów Zjednoczonych w Teheranie. Do czasu, aż się wydało, że w tajemnicy pracował na zlecenie Rosjan. Zdaje się, że żyjemy w czasach outsourcingu, nawet w branży szpiegowskiej. W spokojny poniedziałkowy wieczór Niemiec udał się na późną kolację do bistra w ekskluzywnym teherańskim hotelu Espinas Palace. W męskiej toalecie podał wysłannikowi moskiewskiej Centrali nazwiska dziesięciu spośród naszych najcenniejszych irańskich informatorów. W świecie służb wywiadowczych powszechnie wiadomo, że agencje szpiegowskie Rosji i Iranu od lat współpracują, toteż pewne było, że lista wkrótce trafi w ręce Irańczyków z PAVA, brutalnej tajnej policji. W rezultacie nasza siatka, budowana przez lata kosztem wielu ofiar i ogromnych wydatków – co ważniejsze, będąca naszą furtką do irańskiego programu nuklearnego – przestała istnieć w ciągu kilku godzin. Nawet w CIA, organizacji, w której dziejach doprawdy nie brakuje porażek, uznano to za katastrofę bez precedensu. Konsekwencje dla ośmiu mężczyzn i dwóch kobiet, których tożsamość ujawnił nasz zdrajca, były jeszcze tragiczniejsze. W środku nocy stanęli przed obliczem sędziego, a już następnego dnia robotnicy zaczęli montować na jednym z największych placów Teheranu dziesięć żurawi budowlanych. Początkowo mieszkańcy miasta nie zwracali na te poczynania większej uwagi, lecz wkrótce przeznaczenie niebosiężnych konstrukcji stało się jasne: chodziło o to, by jak najwięcej świadków przyglądało się wykonaniu wyroku. W wielu krajach Bliskiego Wschodu samo wymierzenie kary nie wystarczy, musi ona być ostrzeżeniem dla innych. Gdy stanęły wieże, zainstalowano na nich poziome ramiona. Zwoje lin trafiły na swoje miejsce, a potem, pewnego wiosennego dnia pod wieczór, cztery czarne furgony więzienne przywiozły skazańców. W ciągu kilku niemiłosiernie długich minut każdy z dziesięciorga nieszczęśników dotarł w klatce na szczyt swego żurawia. Na oczach tłumu zgromadzonego na placu żołnierze Korpusu Strażników Rewolucji siłą wypchnęli przerażonych mężczyzn i kobiety na nieduże platformy z desek na końcu stalowych ramion. Tam każdy ze skazańców dostał tabliczkę z napisem „Szpieg Wielkiego Szatana”, a na ich szyjach zawisły pętle znane w tych stronach jako „irańskie krawaty”. Operacja była starannie zaplanowana, toteż zgromadzeni mieli znakomity widok na dziesięć postaci zawieszonych wysoko między niebem a ziemią, na tle nieskazitelnego błękitnego bezkresu. Zważywszy na okoliczności, śmiem twierdzić, że całkiem dosłownie właśnie tam się znajdowały. Najbliżej żurawi można było dostrzec niewielkie grupki modlących się na klęczkach i zawodzących ludzi – zapewne krewnych i przyjaciół skazańców. Unieśli głowy, gdy mężczyzna w mundurze podpułkownika wdrapał się na dach jednego z furgonów i przemówił przez megafon w języku farsi. Jego głos niósł się echem ponad placem, gdy odczytywał nazwiska więźniów, postawione im zarzuty i wyroki. Wreszcie opuścił kartkę i jeszcze głośniej wyrzekł jedno słowo, które można przetłumaczyć jako „Przygotować się”. Gdy usłyszał to jeden ze skazanych, opuściły go resztki odwagi: krzyknął przeraźliwie, wzywając Boga, by go ocalił. Jak zwykle – przynajmniej wedle mojego doświadczenia – to odwieczne błaganie nie przyniosło żadnego skutku. Strażnicy wyćwiczonymi ruchami zbliżyli się do skazańców i oparli prawe dłonie na ich plecach. Ten gest sprawił, że w tłumie zapadła grobowa cisza i wtedy około sześcioletni chłopiec wstał pośród klęczących bliskich, zapatrzony w jedną z dalekich postaci – zapewne matki lub ojca – i zaczął wołać ją po imieniu. Jakaś kobieta szybko przyciągnęła go ku sobie. Płakał przez nieznośnie długą chwilę, zanim mężczyzna z megafonem wydał kolejny rozkaz: „Teraz!”. Strażnicy jednocześnie pchnęli więźniów. Tłum mimowolnie wstrzymał oddech, gdy dziesięć par stóp oderwało się od drewnianych platform. Krewni i przyjaciele w rozpaczy przyglądali się, jak sandały i buty ich bliskich szybują ku ziemi. Ciała mknące w stronę placu wlokły za sobą metry lin, a gdy rozwinęły się ostatnie zwoje, zatrzeszczały kotwy, do których je uwiązano. Pętle zacisnęły się na szyjach i gwałtownie pociągnęły w górę skazańców, których karki trzasnęły w ułamku sekundy. Wśród gapiów nikt nie wyrzekł choćby jednego słowa i tylko płacz najbliższych towarzyszył dziesięciu ciałom, łagodnie kołysanym ciepłą bliskowschodnią bryzą. Nie zdziwiło mnie zbytnio to milczenie zgromadzonych. Miałem nieszczęście być świadkiem wielu egzekucji – kilku przez rozstrzelanie, dwóch przez powieszenie oraz takiej, w której sędziwego mężczyznę przypięto do krzesła elektrycznego, by, jak mawiają strażnicy pilnujący cel śmierci, „przejechał się na błyskawicy” – i jedno mogę wam powiedzieć: kto raz zobaczy twarz człowieka, którego wszelkie nadzieje nagle rozpływają się w wieczności, ten nigdy jej nie zapomni. A pamięć podsunie mu ten obraz około trzeciej nad ranem, gdy to, czego lęka się najbardziej na świecie, będzie się skradać ku niemu ciemnymi schodami.

* * *

Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj