Kilka dni wcześniej w męskiej toalecie hotelu Espinas ów Niemiec otrzymał zapłatę za listę nazwisk: walizeczkę z fortuną zaklętą w szwajcarskich obligacjach na okaziciela. Nie jestem wierzący – doprawdy nie znajdziecie nikogo, kto by mnie tak nazwał – ale przed dwoma tysiącami lat Święty Paweł napisał coś, o czym niełatwo zapomnieć: że to miłość do pieniędzy jest korzeniem wszelkiego zła. Niewątpliwie tak właśnie było tamtej nocy w Teheranie. Zdaniem analityków Agencji od chwili, gdy zdrajca zostawił filiżankę z kawą, stary płaszcz przeciwdeszczowy, dwa niedopałki i zmięty kwit z transakcji kartą kredytową na stoliku w bistrze, by wejść do toalety, dokonać wymiany, wyjść przez palarnię cygar, wskoczyć do czekającej nań motorikszy i zniknąć gdzieś w trzewiach miasta, minęły dziewięćdziesiąt dwie sekundy. Dokładnie tyle potrzebował, by stać się multimilionerem, zniszczyć sporą siatkę wywiadowczą i podpisać wyrok śmierci na dziesięcioro kolegów i koleżanek. Był bez wątpienia znakomitym szpiegiem, a jako wolny strzelec, który sam wyuczył się rzemiosła, potrafił działać nieszablonowo. Jak należało się spodziewać, CIA – organizacja pełna wad, lecz od czasu do czasu zaiste genialna, dla której przepracowałem już wtedy dwanaście lat – podjęła liczne próby odnalezienia tego człowieka, lecz żadna z nich nawet nie zbliżyła się do szczęśliwego finału. Jako że każdego dnia spływały nowe raporty o dokonanych przez niego zdradach, jego status wręcz rósł w oczach, aż wreszcie ów człowiek stał się czymś w rodzaju mrocznej legendy amerykańskich służb wywiadowczych. Co gorsza, analitycy kopiący coraz głębiej ustalili, że na przestrzeni lat przybierał tak wiele fałszywych tożsamości, że w końcu należało powiedzieć sobie wprost wstrząsającą prawdę: nikt w całej Firmie nie miał pojęcia, kim on naprawdę jest. I czy w ogóle jest Niemcem. Jako że jego tożsamość stanowiła zagadkę – a także, jak podejrzewam, z szacunku dla imponującej sztuczki, jaką było jego zniknięcie – jeden z intelektualistów na usługach Agencji nadał mu kryptonim, który szybko się przyjął. Nazwał go Magiem, być może także na cześć biblijnych trzech mędrców, którzy wyruszyli na spotkanie z nowo narodzonym Jezusem, niosąc dary złota, mirry i kadzidła. Innymi słowy, CIA, która niejeden raz bywała pionierem mrocznej sztuki szpiegostwa, nareszcie spotkała na swej drodze prawdziwego sztukmistrza, samotnego wilka, który niemal jej dorównywał. Ta świadomość frustrowała, rzecz jasna, mężczyznę w drogim garniturze urzędującego w narożnym gabinecie. Zachęciła go też do wydania rozkazu, by kontynuowano poszukiwania ze zdwojoną energią. Możecie mi wierzyć: w elitach wywiadowczego światka nigdy nie brakowało testosteronu. Kiedy jednak nawet zwiększenie nakładów na działania śledcze, wsparte pracą zespołu starannie dobranych analityków danych i najlepszych operatorów, nie przyniosło skutku, sprawa Maga trafiła na moje biurko. Był piątek i wybierałem się na dość wczesny lunch w nadziei, że wyprzedzę południowy tłum – Starbucks w kwaterze głównej CIA w Langley jest zdaniem wielu najbardziej zatłoczony na świecie. Zdążyłem już zamknąć sejf i wyłączyć komputer, gdy charakterystyczny sygnał poinformował mnie, że w mojej skrzynce właśnie wylądowała priorytetowa wiadomość. Odszyfrowałem ją i zobaczyłem ściśle tajne dokumenty dotyczące zdrady w Teheranie, a zaraz potem upiorne nagranie z publicznej egzekucji (wykradzione z kamer funkcjonariuszy PAVA) oraz raporty z licznych, konsekwentnie nieudanych prób schwytania Maga. W osobnej nocie dyrektor prosił mnie, żebym zapoznał się z dostarczonym materiałem i stawił się w jego gabinecie w poniedziałek przed świtem. Spotkanie o tak nieludzkiej porze nie było niczym nadzwyczajnym; niektórzy twierdzili, że to stała sztuczka szefa, który wcale nie jest pracoholikiem, ale lubi sprawiać takie wrażenie. Tak się jednak składa, że byli w błędzie: to człowiek silnie zmotywowany i ambitny, ukształtowany – o czym bardzo niewielu wiedziało – przez osobliwe, trudne warunki. Zawsze miałem wrażenie, że praca wypełnia mu emocjonalną pustkę, i szczerze mówiąc, nie była to wyjątkowa sytuacja w Agencji pełnej ekscentryków i indywidualistów. Dyrektor, choć siwy, był wciąż tym samym rosłym i muskularnym mężczyzną, który w czasach studenckich błyszczał jako gwiazda lekkiej atletyki. Znany był wtedy jako Richard Rourke, lecz już od wielu lat nikt go tak nie nazywał. Dla wszystkich był po prostu Sokołem, odkąd jako młody agent i członek amerykańskoizraelskiego oddziału trafił do Iranu z misją zniszczenia wirówek do wzbogacania paliwa jądrowego, usytuowanych w niedostępnych górach opodal miasta Natanz. Wyprawa skończyła się katastrofą, a Rourke, choć był najmniej doświadczonym członkiem zespołu, wykazał się nie tylko nadzwyczajną odwagą, ale i wyjątkowym opanowaniem w ekstremalnych warunkach: co najmniej pięciu Irańczyków pracujących dla Agencji zawdzięczało mu życie. W środowisku tajnych służb szybko rozniosła się wieść o jego brawurowej ucieczce w środku nocy i pod ostrzałem. I już na zawsze pozostał Sokołem, odkąd przemknął pickupem przez granicę z Irakiem, wioząc na pace połowę siatki miejscowych współpracowników. Przeszywające spojrzenie i mocno zaznaczona linia szczęki czyniły zeń raczej dominatora niż przystojniaka, lecz jedno było pewne: w życiu nie spotkałem lepiej ubranego mężczyzny. Bez względu na porę i okoliczności, czy to z rana w gabinecie, czy późną nocą w centrum operacyjnym, nieodmiennie miał na sobie ręcznie szyty garnitur marki Brioni, koszulę Charvet i jedwabny krawat. Nawet jego kolekcja spinek do mankietów była ósmym cudem świata. Gdy wycofał się z działalności operacyjnej, poświęcił kilkadziesiąt lat na wspinaczkę śliską ścieżką waszyngtońskiej hierarchii; garnitury i reszta wizerunku stanowiły nieodzowny element tej gry. W korytarzach władzy i salonach elity Georgetown miał opinię człowieka spełnionego i wyrafinowanego, solidnej i eleganckiej pary rąk. Był już dobrze po sześćdziesiątce, gdy otrzymałem wezwanie do jego gabinetu. Prawdę mówiąc, nie byłem specjalnie zaskoczony. Słyszałem plotki, że ostatni etap poszukiwań Maga nie przyniósł lepszych efektów niż poprzednie, więc oczekiwałem, iż prędzej czy później ktoś z wyżyn służb wywiadowczych uświadomi sobie oczywistą prawdę: że to ja posiadam odpowiednie umiejętności, by skierować pościg na nowe tory. Dziwnym zbiegiem okoliczności należałem do nielicznej grupy szpiegów wyspecjalizowanych we wkraczaniu do tak zwanych Regionów Niedostępnych – miejsc pozostających pod całkowitą kontrolą wrogich sił, takich jak Rosja, Syria, Korea Północna, Iran oraz część Pakistanu opanowana przez plemiennych watażków – toteż wiedziałem więcej o tym, jakie opcje ma do wyboru ścigany człowiek, któremu grozi pewna śmierć. Krótko mówiąc, Mag zapewne wiedział, jak się ukryć. Podobnie jak ja.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj