3

Początki owej podróży do jądra ciemności nie były specjalnie obiecujące. Przyleciałem do Karaczi, największego miasta Pakistanu, w najgorętszy dzień w jego znanej historii, a był to ledwie koniec kwietnia. Gdy wyszedłem z klimatyzowanej hali przylotów, fala gorąca dosłownie zaparła mi dech w piersiach. Jako piąte miasto świata pod względem wielkości – i przypuszczalnie najbardziej chaotyczne – Karaczi jest domem dla dwudziestu milionów ludzi. Niemal wszyscy oni żyją w biedzie, stłoczeni między deltą rzeki z jednej strony a zanieczyszczonymi wodami Morza Arabskiego z drugiej. Pięć razy dziennie muezini z trzech tysięcy meczetów wzywają tu wiernych do modlitwy, powietrze jest zatrute dieslowymi spalinami, a woda pitna niewiele lepsza. Przybysz z zewnątrz nie jest przygotowany na taką inwazję bodźców. Idąc przez parking, dostrzegłem grupkę ludzi skupionych wokół dwóch żebraków powalonych nieznośnym upałem; jeden z nich chyba nie żył. Ktoś bardziej przesądny, na przykład zwracający uwagę na takie zjawiska jak cisza przed burzą, może wziąłby to za zły omen. Opuściwszy miasto, ruszyłem pięćset mil na zachód z maksymalną możliwą prędkością, mając po lewej płachtę turkusowego morza, a przed sobą jedynie połyskliwą, pustą wstęgę asfaltu. Im dłużej spoglądałem na drogę znikającą w lusterku wstecznym, tym bardziej czułem się samotny na tym pustkowiu. Wreszcie zatrzymałem wóz na szczycie wzgórza i spojrzawszy ku horyzontowi, po raz pierwszy zobaczyłem jałową połać spalonej słońcem ziemi, pociętą głębokimi wąwozami i gdzieniegdzie zabarykadowaną granitowymi klifami – Dżomhurije Eslamije Iran, czyli Islamską Republikę Iranu. Zaledwie garstce amerykańskich szpiegów udało się przeniknąć do tego kraju i niewielu z nich wróciło, a teraz i ja miałem przed sobą – może dwadzieścia mil w głąb tej ziemi jałowej – jego pilnie strzeżoną granicę. Wystarczyło ją przekroczyć, dyskretnie, niczym duch w środku nocy.

4

Jak to często bywa w wywiadowczym światku, moją misję zapoczątkowało na pozór trywialne zdarzenie. Pewien człowiek, który chciał naprawić klimatyzację w swoim samochodzie, natrafił na karteczkę z numerem seryjnym i danymi adresowymi, przyklejoną na odwrocie części zamiennej. Możliwe, że dla kogoś innego w całym wielkim świecie ten epizod absolutnie nic by nie znaczył, lecz ów mężczyzna nie był byle kim, a skrawek papieru, przynajmniej pod jednym względem, okazał się bardzo istotny. Człowiek, o którym mówię, był wiernym żołnierzem bodaj najszybciej rosnącej organizacji terrorystycznej zwanej Nową Islamską Armią Czystych. Jej korzenie tkwiły głęboko w religijnym fundamentalizmie i szczerej nienawiści do Zachodu. Pod tym względem nie była niczym niezwykłym – istnieje wszak mnóstwo podobnych grup – lecz Armia Czystych stanowiła najnowsze wcielenie najbardziej brutalnej organizacji terrorystycznej współczesnego świata. Wbrew temu, co twierdzili przywódcy wielu krajów, Państwo Islamskie, czyli ISIS – okrutny twór, który powstał na zgliszczach Syrii i Iraku – w sensie militarnym nigdy nie zostało pokonane. Atakowane ze wszystkich stron uczyniło to, co od zawsze czyniły organizacje powstańcze i terrorystyczne: rozproszyło się na cztery wiatry. Innymi słowy, rak dokonał metastazy. W rezultacie powstało pięć głównych odłamów, a przywódcy najlepszych z nich – albo najgorszych, w zależności od punktu widzenia – nazwali się Armią Czystych, ruszyli na południe i znaleźli schronienie wśród granitowych kolumn i prastarych wiosek, w zacisznych dolinach na pograniczu irańskopakistańskim. „Po co Bóg stworzył to miejsce?” „Bo chciał poprawić wizerunek Afganistanu”, żartowano niegdyś. Obserwacja satelitarna, hakowanie telefonów na skalę przemysłową oraz masowa identyfikacja twarzy – w ściśle tajnej odmianie pozwalającej na rozpoznawanie ludzi z orbity, z odległości ponad dwustu mil – dowiodły, że Armia Czystych przyciąga zwolenników i bojowników szybciej, niż się spodziewali nawet najwięksi pesymiści w Langley. U szczytu potęgi w szeregach ISIS walczyło ponad trzydzieści tysięcy obcokrajowców. Wielu z nich, nabywszy wielkiego doświadczenia, wyruszyło nadmorską autostradą z Karaczi albo starymi szlakami opiumowymi z serca Afganistanu, by wstąpić do Armii Czystych. Dla tysięcy mężczyzn i kobiet w Langley, którzy po jedenastym września poświęcili swe zawodowe życie monitorowaniu ruchomych piasków i ukrytych prądów islamskiego fundamentalizmu, prawda była coraz bardziej ewidentna: oto na ich oczach rodziło się coś równie przerażającego jak ISIS albo – co gorsza – równie niebezpiecznego jak AlKa’ida Usamy ibn Ladina. Jednakże ci sami analitycy wiedzieli również, że wojownicza retoryka i bataliony ochotników to tylko fasada. Bez jednego kluczowego elementu dowolna grupa islamskich fundamentalistów niczym się nie różni od jednej z trzystu zbrojnych milicji działających w Ameryce – ludzi lubiących się przebierać w mundury w piątkowe wieczory i spędzać weekendy na „desancie” w podmiejskich lasach. Organizacja, która chce uchodzić za ziarno, a nie plewy, za prawdę, a nie fałsz, musi zaatakować. Im trudniejszy cel, tym większa chwała, a żaden nie jest trudniejszy niż Ameryka. Ibn Ladin odniósł spektakularny sukces i stał się punktem odniesienia dla wszystkich grup terrorystycznych, które chciały pójść jego śladem. Choć niełatwo to przyznać, w pewien sposób – choć ostatnie ślady ataku z jedenastego września dawno już uprzątnięto – nadal żyjemy wśród ruin bliźniaczych wież. Jak zauważył pewien historyk, wspominając o epidemiach, zmianach klimatycznych, katastrofalnych huraganach, niespotykanych wcześniej powodziach oraz narastającej fali terroryzmu, zaiste żyjemy w Erze Paniki. Sześć godzin po tym, jak analitycy przedstawili swój ściśle tajny raport o powstaniu Armii Czystych i sprawili, że pomarańczowe światło alarmu antyterrorystycznego w strukturach Agencji zaczęło migotać czerwienią jak szalone, do Stacji Kabul, potężnej bazy operacyjnej CIA w Afganistanie, zaczęły docierać pierwsze szeptane sygnały. Wkrótce był to już cały chór szeptów. Niekiedy wracam myślą do czasów, w których byłem nowicjuszem szpiegowskiego rzemiosła. Płynąłem wtedy frachtowcem po Morzu Andamańskim u wybrzeża Tajlandii. Nie mogłem zasnąć – denerwowałem się czekającą nas akcją: miałem przeniknąć do Mjanmy i spotkać się z grupą przywódców rebelii – więc wyszedłem na pokład i stanąłem przy relingu. Była to jedna z tych krystalicznych nocy, które cieszą kontrolerów ruchu lotniczego: głęboka cisza, niebo bez jednej chmury i leciutki wiatr oczyszczający powietrze i odsłaniający gwiazdy. Śruba pracowała miarowo, sprawiając, że miliardy morskich żyjątek rozjaśniały toń oceanu fosforyzującym blaskiem. Mając Drogę Mleczną nad sobą i Drogę Mleczną pod sobą, sunąłem niczym po morzu świec i była to idealna metafora mojego świata tajemnic. Szpiedzy także poruszają się po dziwnych, nieznanych wodach, lecz otaczają ich nie gwiazdy i morskie stworzenia, ale strzępy informacji. Sama sztuczka jest jednak podobna: nie wolno skupiać uwagi na płomykach świec; trzeba starać się ogarnąć światło, które dają. Po tygodniach wsłuchiwania się w chór szeptów nasi ludzie ze Stacji Kabul uczynili to, co do nich należało: spojrzeli ponad płomykami i dostrzegli, co się święci. Armia Czystych planowała poważną akcję, akt terroryzmu zakrojony na wielką skalę, wzorem najmroczniejszych ataków z przeszłości. W wywiadowczym światku funkcjonuje specjalne określenie zastrzeżone dla akcji terrorystycznych o globalnym wymiarze: ewenement. W Stacji Kabul nikt nie miał wątpliwości, że to właśnie taki przypadek.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj