5

Pilny raport z Kabulu – objęty tajemnicą tak ścisłą, że przesłano go jedynie do Sokoła i jego przełożonego, dyrektora Wywiadu Narodowego – już w pierwszych trzech akapitach stawiał sprawę jasno: druzgocący atak będzie miał wpływ na cały zachodni świat, lecz bezpośrednim celem będzie Ameryka. Dwaj zaniepokojeni wodzowie natychmiast zaprzęgli do pracy wszelkie dostępne aktywa ogromnej sieci wywiadowczej Stanów Zjednoczonych – armii liczącej dziewięćset tysięcy ludzi i ponad dwóch tysięcy organizacji rządowych, z których około trzydziestu nie figuruje w żadnych rejestrach – z zadaniem odkrycia szczegółów tego, co na razie jawiło się jako bezkształtny, ledwie zarysowany plan. Obaj wiedzieli, że trzeba znaleźć więcej świeczek. Następnego dnia mało znaczący współpracownik służb USA w Afganistanie otrzymał zaszyfrowaną telefoniczną wiadomość: miał uważnie nasłuchiwać wszelkich sygnałów. Ów mężczyzna, Afgańczyk po pięćdziesiątce, w pracy noszący poplamiony kombinezon, był jednym z kilkuset wolnych strzelców współpracujących lokalnie z CIA. Na co dzień pracował jako technik klimatyzacji i jeździł do klientów mobilnym warsztatem, poobijaną ciężarówką z napędem na cztery koła. Napis na budzie powtórzony w trzech językach – paszto, dari i angielskim – głosił, że Doktor Klima uleczy każdą klimatyzację w dowolnym samochodzie, dowolnego producenta, w dowolnym miejscu. Na całym pograniczu afgańskoirańskopakistańskim nie było lepszego speca od doraźnych napraw, więc od dwudziestu pięciu lat zarabiał na życie, kursując między miasteczkami i wioskami tego regionu. Znał z imienia większość miejscowych urzędników i żołnierzy służb granicznych trzech państw, którzy przepuszczali go bez zbędnych formalności, bo od czasu do czasu za darmo nabijał freonem układy klimatyzacji w ich samochodach, dokonując przy okazji drobnych napraw. Jego specjalnością było sprowadzanie niedostępnych części i choć żaden z jego klientów nie miał pojęcia – i nie pytał – jak to możliwe, ów talent nie był cudem, lecz skutkiem prostego układu: to CIA co miesiąc dostarczała ze Stanów do jego kabulskiego magazynu wszystko, czego potrzebował. Zwerbowanie go i zapewnienie mu warunków do prowadzenia dobrze prosperującego biznesu było natchnionym pomysłem, na który wpadł Sokół, gdy przed laty kierował Stacją Kabul. „Trzeba go ukryć na widoku; ten teren to istny piekarnik i każdy potrzebuje tam klimatyzacji”, powiedział swym współpracownikom. „Niech sobie siada przy ogniskach, pije herbatkę, jak Allah przykazał, i nasłuchuje”. I tak właśnie było: w ciągu lat technik przekazał swym mocodawcom setki plotek i strzępów danych wywiadowczych, a teraz opiekun ze Stacji Kabul poprosił go o szczególną uwagę. Być może zignorowałby ten apel – uważał, że Agencja często śle „pilne” dyrektywy tylko po to, żeby ludzie nie spali na służbie – gdyby nie to, że do wiadomości załączone było, po raz pierwszy od lat, ciepłe pozdrowienie od starego przyjaciela Sokoła. Czuł, że powinien zrobić wszystko, żeby pomóc. Dziesięć dni później, gdy jak zwykle w nieznośnym smrodzie dolatującym z pobliskiej oczyszczalni ścieków pracował w swym magazynie na terenie parku przemysłowego na przedmieściu Kabulu i ładował do wozu najnowsze części sprowadzone dzięki uprzejmości CIA, ktoś zadzwonił, prosząc o pilną naprawę. Nie było w tym zgłoszeniu niczego nadzwyczajnego, zwłaszcza że telefonował człowiek, któremu technik naprawiał klimatyzację już parę razy w ciągu kilku lat. Klient, nieustanie podróżujący po okolicy, tym razem utknął w Iranie, w przygranicznej wioseczce opodal Zabolu, regionalnego ośrodka regularnie określanego przez Światową Organizację Zdrowia mało chlubnym mianem „najbardziej zanieczyszczonego miasta świata”. W normalnych okolicznościach technik po prostu by odmówił – wioskę dzieliło od Kabulu ponad tysiąc kilometrów, a żadnych innych zgłoszeń z tamtej okolicy nie było. Co więcej, zamierzał odpocząć kilka dni w stolicy, zanim znowu wyruszy w trasę. Nie podniecała go też myśl o dławiącym powietrzu Zabolu, którym ciężko było oddychać… ale ów klient od dawna go intrygował. Rodowity Afgańczyk, małomówny, wiecznie w drodze, dawniej jeździł taksówką w Kabulu, lecz teraz mieszkał w Iranie i najwyraźniej nie parał się żadną pracą, a przynajmniej nigdy nie wspomniał ani słowem o sprawach zawodowych. Być może zadziałała intuicja zrodzona z ćwierćwiecza kontaktów z tajnymi służbami, a może po prostu chciwość – tak czy inaczej, technik postanowił przyjąć zlecenie. Stacja Kabul dobrze płaciła za informacje, a z wiadomości od Sokoła jasno wynikało, że w tej chwili jest na nie wielki popyt. Późnym popołudniem, w palących promieniach słońca, przekroczył granicę z Iranem. Jechał prawie bez wytchnienia i dobę później dotarł do wioski. Trudno było nie zauważyć głównej przyczyny zanieczyszczenia w tych stronach: porywisty wiatr niósł chmury brązowego pyłu. Chcąc uniknąć tej lokalnej atrakcji, umówili się na spotkanie w zacisznym kącie u podnóża wysokich murów meczetu, ale na nic się to nie zdało. Wiatr był gwałtowniejszy niż zwykle, co chwilę zmieniał kierunek, porywając dym z palenisk w walących się domach. W tym duszącym koktajlu ludzie spieszący zaułkami przypominali duchy to pojawiające się, to niknące w tumanach pyłu. W popołudniowym półmroku wóz pełzł z włączonymi światłami wzdłuż ściany meczetu, aż wreszcie przystanął obok unieruchomionego nissana patrol z napędem na cztery koła. Kierowca natychmiast wysiadł z terenówki, podbiegł do tylnych drzwi ciężarówki, otworzył je energicznym ruchem i wskoczył do środka. Był przystojnym, trzydziestoparoletnim mężczyzną o skórze w odcieniu starej rzeźby z brązu, spieczonej słońcem i wysmaganej wiatrem. Technik uśmiechnął się doń krzywo, jak to miał w zwyczaju, po czym wskazał palcem apokaliptyczny pejzaż za przednią szybą. – Na Allaha… – mruknął po persku, kręcąc głową. Podniósłszy się z fotela kierowcy, przeszedł na pakę ciężarówki, gdzie wśród skrzynek z częściami zamiennymi stały łóżko i kilka krzeseł. Sięgnął po dwie filiżanki i uruchomił mały palnik gazowy. Czekając na herbatę, skinął głową w stronę nissana. – Znowu problem ze sprężarką? – spytał. – To już przeszłość – odpowiedział klient, stojąc w półcieniu w głębi budy. – Parę miesięcy temu się obluzowała i musiałem ją wyjąć do naprawy. – Więc o co chodzi tym razem? – O to – odpowiedział przybysz, unosząc w palcach skrawek papieru zadrukowany dwiema linijkami angielskich słów i cyfr. Technik nie musiał przyglądać się zbyt uważnie. – Gdy wymontowałem sprężarkę, zobaczyłem to na odwrocie obudowy – wyjaśnił klient. – Zdaje się, że ktoś zapomniał usunąć. – Choć wcale nie było takiej potrzeby, podsunął papierek niemal pod nos rozmówcy. Technik wiedział doskonale, co to jest: naklejka z numerem części, symbolem identyfikacyjnym i danymi adresowymi. Centralna Agencja Wywiadowcza była przecież zbiurokratyzowaną instytucją rządową i każdy element wysyłany poza granice Stanów Zjednoczonych musiał być skatalogowany i opisany. To zaś oznaczało, że technik był zmuszony usuwać naklejki ze wszystkich części, które docierały do jego warsztatu. Tak mu się przynajmniej wydawało. Od razu wiedział, że numer i symbol identyfikacyjny nie stanowią problemu; były nim dane adresowe, z których wynikało, że część nabyto na zlecenie „zast. dyr. Langley” dla Stacji Kabul, a końcowym odbiorcą był „Kontakt Lokalny 11789”. Technik opowiadał mi później, gdy składałem w całość elementy tej historii, że słuchając bulgotania wody w czajniku, zastanawiał się, czy skoczyć po stary rewolwer Smith & Wesson leżący na fotelu pasażera, ale porzucił tę myśl. Był przekonany, że prawa dłoń klienta – niewidoczna, ukryta w cieniu – zaciska się na kolbie broni. Choć był bliski paniki, przyszła mu do głowy nagła, błyskotliwa myśl: gdyby chodziło o rozliczenie za to, że został zdemaskowany, już by nie żył. Jednocześnie nie widział powodu, by ratować się kłamstwami. – Coś trzeba jeść – rzekł, wzruszając ramionami. – Dobrze znasz tych Amerykanów? – spytał klient. – Dość dobrze. – Kontaktujesz się bezpośrednio ze szpiegami czy przez miejscowego pośrednika? – Bezpośrednio – odparł technik. Jego rozmówca uniósł wyżej prawą rękę, rzeczywiście zaciśniętą na kolbie rugera GP100. Skierował lufę ku kuchence i czajnikowi z wrzącą wodą. Roztrzęsiony technik zabrał się do parzenia herbaty. Klient nie spuszczał z niego oczu. – Przez te parę lat spotkaliśmy się w co najmniej sześciu miejscach. Jak sądzisz, czym się zajmuję? Technik bezradnie rozłożył ręce. – Nigdy nie miałeś towarzystwa, więc myślałem, że na pewno nie trudnisz się przerzucaniem ludzi przez granicę. Doszedłem do wniosku, że szmuglujesz złoto albo tytoń, choć do tego przydałby ci się większy samochód. Klient pokiwał głową, ale nie zamierzał tracić czasu na potwierdzanie lub obalanie tych teorii. – Wiesz, ile kosztował Amerykanów jedenasty września? – zapytał. Technik odstawił czajnik i obrócił się ku niemu tak zaskoczony, że nawet dłonie przestały mu drżeć. – Ile? – Same budynki, bliźniacze wieże, wyceniono na sześćdziesiąt dwa miliardy dolarów. Kolejny miliard kosztowało oczyszczenie placu. –  To ciekawe – mruknął technik, nie mając pojęcia, dokąd zmierza ta rozmowa. – Ciekawe – powtórzył klient. – Aż człowiek się zastanawia, ile byliby gotowi zapłacić, żeby tego uniknąć, nie? Albo żeby uniknąć czegoś podobnego. Technik pochylił się znowu nad filiżankami. Co właściwie proponował mu ten człowiek? Coraz mocniej biło mu serce, ale nie był pewny, czy ze strachu, czy z chciwości. Przypomniał sobie o zaszyfrowanej wiadomości ze Stacji Kabul i pozdrowieniach od Sokoła. Czyżby mężczyzna z terenowym nissanem wiedział o czymś ważnym? Czy dotarły doń szepty niesione wiatrem, które tak interesowały CIA? A może nawet coś więcej niż szepty. – Przypuszczam, że zapłaciliby mnóstwo – odrzekł ostrożnie. –  Też tak myślę – zgodził się klient. – Pytałem, czy wiesz, czym się zajmuję – dodał, ale nie zaczekał na odpowiedź. – Jestem kurierem. –  Kurierem? – zdziwił się technik, nie bardzo wiedząc, co o tym myśleć. – Czyim? – No, na pewno nie FedEksu – odparł klient.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj