2

Moje doświadczenie i wyjątkowe umiejętności sprawiły, że w ów niczym się niewyróżniający piątek, zamiast pospieszyć na lunch, musiałem przejrzeć całkiem sporo ściśle tajnych dokumentów. Gdy otworzyłem pierwszy, znieruchomiałem, bo wydarzyło się coś dziwnego – w moim biurze zapadła cisza, jakiej nigdy dotąd nie zaznałem. Wyjrzałem przez okno. Wiatr, który nabierał już charakteru zimowej wichury, nagle ustał i smętne resztki liści na gałęziach drzew nie trzepotały w dzikim rytmie. Ktoś przesądny albo religijny powiedziałby pewnie, że owa osobliwa cisza była znakiem: oto wszechświat domaga się mojej uwagi, a planety w kosmosie układają się w sekretny wzór, bo pan szpieg otworzył ściśle tajny dokument. Na szczęście ja nie miewałem takich złudzeń. W dawno minionym życiu uzyskałem stopień naukowy na bardzo szacownej uczelni i zawsze byłem racjonalistą. Tego roku zima uderzyła w Wirginię z wielką siłą; w większość poranków ziemia była solidnie zamarznięta i kilka razy widziałem drzewa okryte lodowymi egzoszkieletami. Dlatego wiedziałem, co tak naprawdę oznacza ta cisza: w okolicy mocno sypał śnieg i jak to zwykle bywa, wytłumił hałasy świata. Pomyślałem z niepokojem, że czeka mnie powrót do domu w nadciągającej burzy śnieżnej, ale zamknąłem żaluzje i słuchając coraz mocniejszych porywów wiatru, pochyliłem się nad dokumentami. Gdy po sześciu godzinach skończyłem, siadłem w gęstniejącym mroku, dumając o tym, jak trudno będzie odnaleźć Maga. Nie miałem wątpliwości, że sprawa będzie tym bardziej skomplikowana, iż nasz zdrajca, na długo przedtem, nim wszedł do toalety w teherańskim hotelu, musiał przygotować sobie cały zestaw nowych tożsamości i kryjówek; mnogość nazwisk i miejsc, które mógł wykorzystywać i porzucać wedle uznania, aż stwierdzi, że zdołał zatrzeć ślady i na zawsze przepaść gdzieś w wielkim świecie. Według danych Agencji planetę zamieszkiwało wtedy co najmniej dwieście milionów białych mężczyzn w średnim wieku. Dla agenta wywiadu próbującego znaleźć wśród nich tego jednego jedynego istotnie był to wielki świat. W jego teczce przechowywanej w Langley nie brakowało zdjęć i informacji biometrycznych, lecz byłem pewny, że natychmiast po ewakuacji z Teheranu Mag udał się do którejś z urokliwych miejscowości w szwajcarskich górach – może do Gstaad, a może do VillarssurOllon – gdzie nie brakuje nie tylko nieprzyzwoicie drogich szkół z internatami, ale także przybytków o zgoła odmiennym profilu. Głęboko w dolinach działają tam kliniki, które nie reklamują się szumnie, a ich specjalnością, prócz dyskrecji, jest chirurgia na światowym poziomie. To tam rodziła kochanka Władimira Putina. Tam też, gdyby tylko Rosjanie zechcieli wydać fortunę na swego pupila, mógłby on otrzymać nową twarz, inną linię włosów, chirurgicznie zmienione linie papilarne, a nawet magnetyczne implanty goleni, które dodałyby mu kilka cali wzrostu. Siedząc samotnie w biurze, uświadomiłem sobie, że rozkazano mi wytropić białego mężczyznę nieokreślonego wzrostu, niejasnej narodowości i nieznanego nazwiska, o twarzy, której nigdy nie widzieliśmy, zostawiającego odciski palców, które nie należą do niego, a w dodatku przebywającego w dowolnym miejscu na Ziemi. Być może w jego przeszłości dałoby się odnaleźć jakiś detal, który pomógłby go namierzyć, lecz przecież tak naprawdę nie wiedzieliśmy, kim był Mag. W Turcji mają dobre określenie na tego rodzaju misje: czekało mnie kopanie studni za pomocą igły. Wstałem, podszedłem do okna i rozchyliłem żaluzje. Spodziewałem się ujrzeć wir śnieżnej burzy i zaspy, ale zobaczyłem jedynie gałęzie drzew kołyszące się lekko na wietrze. Dziwne, pomyślałem. Zapadła cisza jak przed burzą, która jednak nie nadeszła. Nie roztrząsałem tego zbyt długo. Przyszło mi na myśl, że poszukiwanie Maga to ciekawe zadanie, ale jeśli wyłączy się zeń czynnik zemsty i wpływ testosteronu, tak naprawdę nie będzie w tym wielkich emocji: ten człowiek zniknął, żył poza systemem i dla nikogo nie stanowił już zagrożenia. Spoglądając na szkielety drzew, wspomniałem też słowa ojca, który wtedy nie żył już od dziesięciu lat: „Jeśli szukasz zemsty, wykop od razu dwa groby”. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie zasugerować Sokołowi, że będzie lepiej dla Agencji, jeśli zajmie się poszukiwaniem obecnych zdrajców, a nie tych z przeszłości. Na szczęście coś mnie powstrzymało. Podążyłem więc śladem Maga i jeden z nieistotnych przedmiotów pozostawionych przezeń na stoliku w hotelu Espinas zaprowadził mnie aż na tę wyspę na Morzu Egejskim. Wiedziałem, że żyje samotnie, więc czując na plecach ciepło południowego słońca, minąłem kaskadę czerwonych bugenwilli zdobiącą boczną ścianę domu i z czarnym sig sauerem kalibru 9 milimetrów w dłoni otworzyłem drzwi do piwnicy. Bezszelestnie spenetrowałem kilka pomieszczeń, nim trafiłem do kuchni. Stał tam, gotując makaron na gazowym palniku i cicho podśpiewując włoską balladę miłosną. Jak się okazało, wcale nie był Niemcem. Urwał w pół nuty, wyczuwszy moją obecność, i odwrócił się w stronę jadalni. Spojrzeliśmy na siebie oddzieleni trzydziestoma stopami balsamicznego śródziemnomorskiego powietrza, a potem mój przeciwnik bez wahania zrobił pół kroku i jego lewa ręka na moment zniknęła mi z oczu. Jednym ruchem przesunąłem bezpiecznik i napiąłem mięśnie palca spoczywającego na spuście… Dalej nie doszedłem. W ułamku sekundy między obrazem, który zarejestrowało moje oko, a reakcją ręki Mag popisał się imponującym osiągnięciem naszego rzemiosła: sprawił, że na wpół ogłuszony hukiem poleciałem na plecy. Dałem mu w ten sposób całe dwadzieścia sekund na to, by mógł wybiec do ogrodu. Znowu uciekał. Znowu zrobił to, w czym był mistrzem: zniknął. Czas pokazał, że prawdziwe znaczenie owych godzin, które spędziłem na wyspie, nie miało nic wspólnego z tym, czy go wytropiłem i czy Agencja zdołała dokonać upragnionej zemsty. Nie. Ich znaczenie było zgoła inne: całkiem przypadkowo Mag nauczył mnie szpiegowskiego arcydzieła, genialnej sztuczki, która w przyszłości ocaliła mi życie. Ponad rok później, podczas misji znacznie ważniejszej i bardziej wyczerpującej niż cokolwiek, czego się wcześniej podjąłem, przebyłem oceany czasu w krainie rządzonej strachem, do ruin niegdyś imponującego kompleksu przemysłowego. Był to rosyjski ośrodek usytuowany na terytorium dawnej sowieckiej republiki Kazachstanu. Pewnie mało kto dziś o tym pamięta, ale to tam rodzaj ludzki osiągnął jedne ze swoich największych sukcesów. Tam też przyszło mi stoczyć brutalną walkę wręcz, w której nie miałbym szans i pewnie stanąłbym w obliczu wieczności, gdybym w porę nie przypomniał sobie sztuczki Maga. Nigdy mu nie wybaczę teherańskiej zdrady, ale bez wątpienia jestem też jego wielkim dłużnikiem, a jeśli uwzględnić wagę tamtej misji, wdzięczność jest mu także winien cały świat. Ot, kolejny przykład – jeśli komuś jeszcze mało – niezrównanej ironii losu. Dramatyczny finał misji rozegrał się na terenie historycznego, obecnie zrujnowanego kosmodromu Bajkonur, ale jej początków trzeba szukać tysiące mil dalej, w dzikiej krainie bezprawia, gdzie zbiegają się granice Iranu, Afganistanu i Pakistanu. To trójkąt śmierci, jeden z Regionów Niedostępnych, w którym niedościgłe sokoły wędrowne przecinają o świcie niebo w poszukiwaniu zdobyczy, a średnią długość życia szpiegów mierzy się w dniach. Udałem się tam na spotkanie z informatorem gotowym podzielić się licznymi sekretami jednej z najbardziej niebezpiecznych organizacji terrorystycznych. Nie powiem wam, że był odważnym człowiekiem – żądał pieniędzy i paszportów, by zapewnić żonie i dzieciom lepsze życie – ale jednego byłem pewny: gdyby go zdemaskowano, nikt nie dałby funta kłaków za to, że mnie przeżyje.
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj