Miłośnicy ambitnych filmów odrzucają hollywoodzką estetykę, twierdząc, że to nie tam kryje się magia kina. Zbyt to wszystko nierealistyczne, poprawne polityczne, spłaszczone fabularnie i skonwertowane na potrzeby masowej widowni. To, co najlepsze w kinematografii, znajduje się w artystycznych, zaangażowanych i nieoczywistych produkcjach, które w nosie mają zysk, a ich głównym celem jest przekazywanie konkretniej myśli kolejnym pokoleniom. Powyższe oczywiście pół żartem, pół serio, ale nie da się zaprzeczyć, że takie nastawienie jest znamienne dla niektórych "znawców" kina. Podobne podejście ma jednak w sobie nieco hipokryzji. Nawet najbardziej radykalni przeciwnicy amerykanizacji X muzy nie są w stanie oprzeć się czarom hollywoodzkich iluzjonistów, którzy dzięki zdobyczom nowoczesnej techniki powołują do życia całe światy. Część z takich produkcji to zwykłe guilty pleasures, inne są prawdziwymi perełkami nie tylko w formie, ale i w treści. Podziemny krąg, Mroczny Rycerz, Forrest Gump czy właśnie Braveheart - Waleczne Serce – tajemnicą poliszynela jest fakt, że to właśnie powyższe filmy wymieniane są przez miłośników kina artystycznego jako najznamienitsze dzieła rodem z Fabryki snów. Zjawisko to mogłoby być tematem całkiem ciekawego artykułu analitycznego. My skupmy się jednak na Braveheart. Co sprawia, że obraz ten tak mocno ugruntował się w świadomości fanów zarówno ambitnego, jak i lekkiego kina? Waleczne serce to po prostu dobry film – taka odpowiedź wystarczyłaby, żeby skwitować fenomen tego dzieła. Można jednak zanurzyć się głębiej w celu wyszczególnienia elementów formalnych i fabularnych, które stanowią o wielkości produkcji. Braveheart nie jest jednym z tradycyjnych filmów historycznych, w których specjalizowało się Hollywood w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Powstało wówczas pojęcie kino sandałowe, odnoszące do rekonstruowania wydarzeń z przeszłości. Niekoniecznie trzymało się to faktów, jednak imponowało pod względem wizualnym. Odnosiło się głównie do obrazów opowiadających o starożytnym Rzymie, ale nie tylko. Kino miecza i sandałów skupiało się na oprawie, a w warstwie fabularnej odtwarzało istniejące w kulturze od dawien dawna mity i archetypy. Współczesnym przedstawicielem takiego podejścia jest, chociażby Gladiator Ridleya Scotta czy filmy o Robin Hoodzie czy Zorro.
fot. Icon
Braveheart na pierwszy rzut oka wpisuje się w tę tendencję. Mamy tu bowiem opowieść, która dość luźno podchodzi do prawdy historycznej oraz bohatera będącego raczej symbolem niż postacią z krwi i kości. Film opiewa ideę wolnościową i pochwala narodowościowy etos. Mamy więc myśl przewodnią i przesłanie romantyzujące walkę o niepodległość. Ciemiężona społeczność wstaje z kolan i rusza do nierównej walki przeciwko potężnemu złu. Podobne struktury fabularne miały hollywoodzkie przeboje kina sandałowego, więc na tej płaszczyźnie Waleczne Serce wpisuje się w konwencję. Podczas seansu filmu Gibsona trudno jednak dostrzec tropy, którymi podążały takie klasyki jak Ben Hur czy Spartakus. Braveheart bardzo szybko wciąga historią i angażuje widzów emocjonalnie. Prezentowana opowieść pochłania nas bez reszty, przez co zapominamy, że być może gdzieś to już widzieliśmy. To jednak nie wszystko. Braveheart wprowadza kino kostiumowe w nową erę. W tym roku mija 25 lat od premiery filmu, a Waleczne Serce wciąż wymieniane jest wśród najlepiej nakręconych i zmontowanych obrazów w tym gatunku. Kto by przypuszczał, że Mel Gibson okaże się tak zdolnym reżyserem. Artysta później wielokrotnie udowadniał, że ma świetny zmysł twórczy. Kino sandałowe z charakterystyczną dla Hollywood manierą nie epatowało brutalnością i okrucieństwem. Mimo że na ekranie wciąż toczyły się potyczki, całość konstruowano tak, żeby szeroka widownia nie poczuła się niekomfortowo. W te tendencje wpisał się również Gladiator Ridleya Scotta, który mimo nagromadzenia widowiskowych scen walk na arenie, do najbardziej brutalnych filmów w historii amerykańskiego kina nie należy. Takie rozwiązania sprawiały, że wielkie historyczne widowiska, mimo że efektowne, traciły na naturalizmie i realizmie. Mel Gibson poszedł zupełnie inną drogą. Już po pierwszych minutach seansu było wiadomo, że obraz stawia na dosłowność i bezkompromisowość. Taka stylistyka bardzo szybko stała się cechą twórczości Gibsona. Zarówno Pasja, jak i Apocalypto epatowały okrutnymi scenami. Również Przełęcz ocalonych nie była wolna od sekwencji dokumentujących barbarzyństwo wojny. W Walecznym sercu mieliśmy podrzynane gardła, dekapitacje i odcięte kończyny. Jeden z najbardziej pamiętnych momentów produkcji stanowiły tortury Williama Wallace’a, których co prawda nie byliśmy w stanie zobaczyć na własne oczy, ale forma ich przedstawienia była dla nas mocno odczuwalna. Wszystko to w imię naturalizmu. Takie podejście zaprocentowało szczególnie w scenach batalistycznych, które do dziś uważane są za jedne z najlepszych we współczesnym kinie.
fot. Icon
Mel Gibson dokonał kilka prostych zabiegów, żeby sekwencje bitewne zyskały na widowiskowości. Podobne podejście widoczne jest chociażby w trylogii Władca Pierścieni, która w wielu miejscach inspirowała się rozwiązaniami z Walecznego Serca. Inną drogą poszedł już jednak Ridley Scott w Gladiatorze, przez co nieliczne segmenty bitewne są tam nieco chaotyczne i mało wyraziste. Na czym polega fenomen walk w Braveheart? Dwie armie stoją naprzeciwko siebie, a ścieżka dźwiękowa, skomponowana przez nieodżałowanego Jamesa Hornera, buduje napięcie. Wśród szykujących się do walki znajdują się bohaterowie, z którymi zdążyliśmy się już związać emocjonalnie i ich zwyczajnie polubiliśmy. W pewnym momencie zwaśnione strony rzucają się do walki, a muzyka całkowicie zanika. W jej miejsce pojawiają się jedynie odgłosy bitwy oraz szybki montaż, który stał się kolejną cechą charakterystyczną dzieła Gibsona. Podczas krótkich kilkusekundowych ujęć widzimy głównych bohaterów w trakcie niezwykle brutalnych starć. Latające kończyny, miażdżone kości, odcinane czerepy – reżyser postawił na szczegółowość i trafił w dziesiątkę. Mel Gibson uczynił więc z prostej opowieści o miłości i zemście blockbuster, od którego nie można oderwać oczu. Dzięki perfekcyjnej realizacji i drodze na przekór obecnym wówczas w Hollywood tendencjom przyciągnął uwagę fanów kina nieszablonowego, znużonych powtarzalnością amerykańskich superprodukcji. Braveheart był niczym Mad Max: Na drodze gniewu lat dziewięćdziesiątych – stanowił powiew świeżości w wyeksploatowanej do granic możliwości popkulturowej konwencji. Wytyczył drogę dla późniejszych gatunkowych przebojów. Kto wie, jak wyglądałaby trylogia Władcy Pierścieni, gdyby nie Waleczne Serce i nowatorskie podejście do prezentowania scen batalistycznych.
fot. Icon
W 1996 roku film zdobył 5 Oscarów, w tym za najlepszą produkcję oraz reżyserię. Mel Gibson, ze względu na swoje kontrowersyjne poglądy nigdy nie był faworytem hollywoodzkich elit, ale nawet one nie mogły nie docenić maestrii tego obrazu. Film zdobył też nagrody za charakteryzację, zdjęcia i montaż dźwięku. Smakiem musiał się obejść natomiast kompozytor James Horner, który uzyskał jedynie nominację do najważniejszej nagrody filmowej. Autor ścieżki dźwiękowej otrzymał później statuetkę za soundtrack do Titanica, ale fani kina są zgodni, że to przy Braveheart wspiął się na wyżyny swojego talentu. Muzyka do filmu bardzo szybko zaczęła żyć własnym życiem, stanowiąc świetny przykład na popkulturową siłę filmowych kompozycji muzycznych. Tragicznie zmarły artysta ma na swoim koncie soundtracki do przebojów takich jak: Piękny umysł, Avatar, Apollo 13, Troja czy Apocalypto. Ostatni film, przy którym pracował to Siedmiu wspaniałych z 2016 roku.
fot. Icon
+1 więcej
Muzyka Hornera działała zarówno w służbie scen batalistycznych, jak i wtedy gdy robiło się nieco bardziej romantycznie. Wątek miłosny z udziałem postaci granych przez Sophie Marceau i Mela Gibsona nie należy do części składowych filmu, które fani jakoś szczególnie ukochali. Wielu traktuje go jako zbyteczny ozdobnik mający na celu przyciągnięcie przed ekrany żeńską część widowni. Na szczęście historia Williama i Isabelle nie dominuje opowieści i czuć, że Gibson nie miał zamiaru uczynić z niej clue programu. Miłośnicy obrazu byli dużo bardziej łaskawi dla relacji Williama z jego kamratami z placu boju. Warto przypomnieć, że w serialu wystąpili ówcześnie bardzo młodzi Brendan Gleeson (Mr. Mercedes) i Tommy Flanagan (Synowie Anarchii). Stosunki protagonisty z jego przyjaciółmi są napisane z polotem i zawierają całe tony kąśliwego humoru, który w większości wypadków trafia w dziesiątkę. W ten sposób twórcy utworzyli więź emocjonalną pomiędzy widzami i bohaterami filmu. Mimo że część postaci przez całą długość obrazu tworzyła tło wydarzeń, związaliśmy się z nimi bardziej niż z niektórymi protagonistami wielosezonowych seriali. Drugi plan w Braveheart to kolejna wielka zaleta tego obrazu. Współcześni twórcy powinni się uczynić od Gibsona jak zarządzać bohaterami opowieści. Kilka lat temu Mad Max: Na drodze gniewu wywołał owację na stojąco na festiwalu kina artystycznego w Cannes. Braveheart jako jeden z najwybitniejszych przedstawicieli kina komercyjnego zasługuje na podobne uznanie. Blockbuster nastawiony głównie na akcję i przygodowe emocje nie jest bezwartościowym produktem, a może być dziełem, które, mimo że skierowane do szerokiej widowni, niesie wielką wartość. Taki jest właśnie Braveheart – superprodukcja, której absolutnie nie można traktować z lekceważeniem. Film już dawno zakorzenił się głęboko w sercach zarówno fanów lekkich filmów, jak i miłośników bardziej ambitnej rozrywki.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj