Comic-Con 2014 już za nami, ale nasi dzielni korespondenci przesyłają kolejne wrażenia. Jakub Ćwiek - polski autor fantastyki (m.in. seria "Kłamca"), pisarz, publicysta, copywriter i scenarzysta, który relacjonował dla nas Comic-Con w 2012 roku, w teren wyruszył z J. Kevinem Whitelockiem - człowiekiem wielu talentów: pilotem śmigłowca, rycerzem turniejowym, członkiem Southern California Browncoats (grupy miłośników serialu Firefly), zapalonym konwentowiczem, od lat regularnym uczestnikiem San Diego Comic-Con, który stał się naszym korespondentem w 2013 roku. Głos oddajemy Kubie.

Wczoraj był całkiem spoko dzień, ale oprócz prasowej konferencji Banshee – z której zrobię Wam osobny materiał – generalnie snułem się, gadałem z ludźmi, spełniałem życzenia zakupowe. Aż do późnej pory, kiedy wybrałem się do Hali H najpierw na panel 20th Century Fox, a potem… na Kevina Smitha. Gdy byłem tu pierwszy raz, wydawało mi się, że mam trudny wybór: maskarada SDCC kontra Q&A Kevina. Oczywiście tak naprawdę wybór był żaden, a i tak wybrałem źle. Jeśli będziecie tu kiedyś, maskaradę odpuście, bo Kevin jest dla Was OBOWIĄZKOWYM PUNKTEM. Tak, niby truizm, a jednak ludzie się czasem mylą. Jak ja dwa lata temu…

No więc panel. Prezentacje filmów spoko, The Maze Runner zapowiada się fajnie, O’Brien trochę przysypiał i przebudzony wypalił mega spoilerem, pokazano też kilka fragmentów po parę dobrych minut. Nie szykowałem się, żeby oglądać, ale teraz zmieniłem zdanie.

[image-browser playlist="583430" suggest=""]

Na panelu animacji The Book of life było sporo osób za blatem, w tym nasz kochany, sepleniący del Toro jako producent, uwielbiany, w tym roku łysy Ron Perlman, Christina Applegate i Channing Tatum. I znowu – animacja spoko, bardzo meksykańska tak w treści, jak i formie, choć Disneyem podszyta. Zabawne było, gdy na Q&A ktoś zapytał Channinga, czy to dla niego nowość, całe życie ludziom chodziło tylko o jego wygląd, a tu nagle wyłącznie głos. Powiedział, że zgodził się, bo mu obiecali wieeeelkie wąsy, a wtedy Christina się oburzyła, że to nie jej zadano to pytanie, bo przecież bardziej na nie zasłużyła. A, jak macie dla del Toro projekt, to przyjdźcie doń ze skrzynką tequili!

Potem Hitman: Agent 47. Słów o nim powiedziano tylko kilka, głównie dlatego, że grający tytułową rolę Rupert Friend był akurat na planie nowego sezonu Homeland. Był za to Zachary Quinto, no i pokazali świetny trailer filmu. Nareszcie coś dla fanów gry, a nie te popłuczyny z Olyphantem. 

Let's be cops jest uroczo głupie i nie ma co się rozpisywać specjalnie – zobaczycie trailer, powie Wam wszystko. My widzieliśmy kilka fragmentów więcej, aktorzy troszkę się powygłupiali i wrzucili parę wstawek o wycieraniu ust jajami.

Zobacz również: Zwiastun komedii "Udając gliniarzy"

Wreszcie… Nowy Vaughn w hołdzie dla filmów szpiegowskich, czyli… tak właśnie, Kingsman: Tajne służby. Rany, jakie to będzie fajne. Pan Darcy… o, przepraszam, Colin Firth powiedział, że dawno się tak fajnie nie bawił, a że często wybiera role właśnie po to, to hej, poczujcie skalę. Oprócz niego Samuel L. (tym razem sepleniący) oraz obecni tylko z ekranu Matthew Vaughn i Mark Hamill. Ten pierwszy w masce Kick-Assa, ten drugi w peruce Hit Girl. Mark powiedział, że chciał bardzo być na miejscu, ale jest właśnie w Anglii i kręci – ha ha – jakiś tam dodatek do filmów Georga Lucasa. Prosi, byśmy trzymali kciuki.

Wszystkie pokazane sceny zapierały dech w piersiach. Wszystkie były super pod każdym względem. Chcecie zobaczyć klasycznego, gadżeciarskiego Bonda czy Rewolwer i melonik w nowej wersji? Szykujcie się na wypad do kina!

No dobra, kronikarski obowiązek poszedł, a teraz pozwólcie, że napiszę Wam – z prawdziwą frajdą – o panelu Kevina Smitha.

Jak już wspomniałem, jego Q&A jest obowiązkowym punktem konwentu. Odbywa się co roku i co roku chodzi w nim o to samo – najpierw Smith gada sam z siebie, potem odpowiada na pytania publiczności, choć tak naprawdę znowu gada sam z siebie, tyle że z pretekstem. A że ma o czym, że jest fanem kanonicznym i wręcz podręcznikowym, to jeżeli czujesz w sobie nerda, będziesz się świetnie bawił.

[image-browser playlist="583431" suggest=""]

Panel ten rozpoczął się od opowieści Smitha o żonie i o tym, jak spełniła jego nerdowskie marzenie. Chociaż nie, zaczął się od anegdoty wprowadzającej do anegdoty i ta wprowadzająca była dłuższa i w zasadzie właściwa, choć sam Smith twierdzi inaczej. Pewnie jest to już do znalezienia w sieci, ale opowiem, że chodziło o to, jak to pewnego dnia Kevin znalazł na mailu zaproszenie od Dżej Dżeja Abramsa na plan nowych "Gwiezdnych wojen". I bardzo się ucieszył, ale potem ogarnęły go wątpliwości, bo przecież nie są z reżyserem aż tak dobrymi kumplami, więc czy aby na pewno koledze po fachu nie pieprznęły się adresy w skrzynce mailowej i nie chciał napisać na przykład do Costnera czy coś. Napisał więc w odpowiedzi: "Hej J.J., dzięki wielkie za zaproszenie i w ogóle. Tak, tak się składa, że będę akurat w Anglii i z przyjemnością wpadnę na plan, ale wiesz, tak żeby się upewnić i żeby nie było wątpliwości, to napisałeś z tym do Kevina Smitha i chciałem wiedzieć, czy to nie pomyłka i w ogóle".

Rzekoma odpowiedź zawierała jedynie dwa słowa: "Oh, Fuck!".

Ale najwyraźniej jedynie w żartach, bo oto Kevin Smith znalazł się na planie, zwiedzał go, a nawet młodniał krok po kroku, wstępując na pokład Sokoła Milenium. Bardzo ładny był to opis tracenia dekady po dekadzie ze swojego licznika, a potem nagle etap lat kilkunastu, gdy człowiek udaje, że nie obchodzą go "Gwiezdne wojny", bo kto jest nerdem, ten nie zalicza. Aż wreszcie ostatni stopień i już Kevin Smith lat siedem czy osiem, z pyzatą, rozdziawioną buzią i ogólnym wow na świat. 

Czytaj również: "Gwiezdne Wojny: Część VII" - plotki o fabule

Jak dobrze się zapowiada według niego nowy film? Podobno nie tylko tak dobrze jak stara trylogia, ale nawet dobrze jak jej środkowa część. A kto jeszcze uważa, że Imperium Kontratakuje to najlepsza część trylogii, łapka do góry (i tak, właśnie piszę kolejne słowa już tylko jedną ręką). Swoją drogą – zaraz potem Kevin powiedział, że gdy tak jeździł i opowiadał o tym filmie tu i tam, w pewnym momencie zadzwonił do niego Dżej Dżej i mówi: "Hej, musisz przestać o tym opowiadać". A gdy Smith stwierdził, że przecież nie zdradza żadnych tajemnic ani nic, reżyser odparł: "Nie, musisz przestać opowiadać, że byłeś w Sokole, bo teraz ludzie do mnie dzwonią i piszą, że też chcą!".

Odpowiedzią Smitha było: "To się zgódź i kasuj ich za to!".

No ale to, co powyżej, to w sumie anegdota wprowadzająca do opowieści o wstawionej żonie Smitha, która przyszła do niego i zapytała, co tam robi po nocy. Kevin właśnie z ekscytacją tłukł w klawisze, opisując swoje przeżycia na planie, dlatego odparł, że pisze o "Gwiezdnych wojnach". Na co ona prychnęła i sobie poszła, ale zaraz potem wróciła, wyglądając tak, że nie ma szans, by facetowi została w głowie choć resztka krwi, i zapytała, czy słynny Fatman nie ma ochoty się pobawić. Ten spojrzał na kobietę swego życia, przełknął ślinę i powiedział: "Och, jak bardzo chcę… Jak tylko skończę pisać o «Gwiezdnych wojnach»". I tak, to by było na tyle, jak się domyślacie, ale tematem opowieści jest jednak pożycie – opisane w uroczo wulgarny sposób – którego puentą były okrzyki małżonki: "Mocniej, mocniej", aż wreszcie, gdy to niespecjalnie działało, ten jeden, kluczowy, pokazujący, iż kobieta wie, że mieszka i żyje z fanem: "UŻYJ MOCY, DO CHOLERY!". I to było dla niego nawet wspanialsze niż wizyta na planie, co w jakimś stopniu rozumiem.

[image-browser playlist="583432" suggest=""]

Po anegdocie, która zdjęła nam dobre pół godziny, przeszliśmy – a właściwie Kevin przeszedł – do Q&A, podczas którego odpowiadał na pytania publiki. I robił to oczywiście cudownie, ostro jak zawsze, ale chyba do legendy konwentu przejdzie, gdy próbował nie kląć i być grzecznym, odpowiadając na pytania dziewięcioletniej Mary Kate. Jego bezowocne wysiłki, uśmiech zawstydzenia i oczywiście rozbawienia na pyzatej, brodatej twarzy Kevina Smitha był tak niebywale, przekomicznie uroczy, że jeśli to prawda, iż prawdziwy śmiech odchudza, publika wypełnionej po brzegi Hali H zrzuciła łącznie lekko ze dwie tony zbędnego balastu. Oczywiście padło też pytanie o najtrudniejszego we współpracy aktora, bo chyba ludzie nigdy nie będą mieli dość opowieści o tym, jak to Bruce Willis był, well, męczącym… well, chyba nie przejdzie mi – fanowi Bruce’a – przez usta, kim był według Smitha.

A potem nadszedł czas na prezentację Tuska, który nie, nie jest – jak już się wszyscy śmialiśmy – political fiction osadzonym w polskiej scenerii, a raczej przerażającym, dziwacznym filmem o… morsach. Smith opowiedział o genezie pomysłu, o tym, jak przyszedł mu do głowy i jak rozwijał go w sobie, aż wreszcie przyszedł rozsądek i pieprznął go w tył głowy, mówiąc, że przecież nikt nie będzie chciał oglądać czegoś takiego. Przekorny Smith postanowił jednak sprawdzić swoich fanów i tak powstały dwa hashtagi: #WalrusYes i #WalrusNo. Pierwszy szybko zdobył popularność, drugiego wybrał tylko jeden ktoś i do tego tłumacząc, że to z szacunku dla zasad demokracji, bo on to jednak jest na yes. Tak powstał film.

Czytaj również: COMIC-CON 2014: Czy to może być dopiero początek?

I tu znowu zabawna anegdotka, bo oto zza kulis wyszła wtedy aktorska para, w tym H.J. Osment, którego wszyscy pamiętamy jako tego, co widział martwych ludzi w Szóstym zmyśle. W wyniku jakiegoś tam pytania Kevin przypomniał sobie rozmowę przeprowadzoną kiedyś z H.J. na temat… a jakże, Bruce’a Willisa, kiedy to rzucił Osmentowi (całkiem lubiącemu Bruce’a), że co on wie o pracy z Willis… I zanim dokończył, walnął się w czoło. "Szlag, przecież ty doskonale wiesz, jak się z nim pracuje". A potem obaj zorientowali się, że Justin Long, grający w Tusk główną rolę, również pracował z Willisem – przy Szklanej pułapce 4. I tak oto w Tusku zebrał się mały klub exów Bruce'a.

Sam trailer? Popieprzony i niepokojący. Reakcja publiki? Jeszcze bardziej! Zresztą możecie sprawdzić sami, bo parę minut po panelu Smith puścił go w sieć.

Jakiś czas później wychodziliśmy z hali tłumnie, z obolałymi brzuchami i sunęliśmy w tłoku aż do skrzyżowania z Piątą, gdzie zaczyna się zabytkowe Gaslamp. Jeszcze tylko piwko albo pięć pod czujnym okiem Jamesa Spadera z Czarnej listy i do domu. Wiedziałem bowiem, że na następny dzień żadne sztuczki nie pomogą i czekają mnie kolejki. Jutro miał się odbyć w sumie najbardziej oczekiwany punkt konwentu – panel filmowy Marvela!

[[572]]

To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj