Cóż to był za klimat! Brak muzyki, dudniące o karoserie krople deszczu, klaustrofobiczny nastrój panujący wewnątrz aut, zaparowane szyby i dochodzące gdzieś z oddali odgłosy stąpania wielkiego gada… Później pojawia się wielka stopa, zakończona kolosalnymi pazurami i obszerny segment akcji, mający swoje apogeum podczas słynnej sceny pożerania delikwenta ukrytego w toalecie. ‌Jurassic Park z 1993 roku składa się praktycznie w całości z takich momentów. Oczywistym jest fakt, że podczas seansu w 2018 roku da się zauważyć że forma i efekty specjalne już nieco trącą myszką, ale nastrój, atmosfera i fabuła nie zestarzały się nawet o jotę. Wręcz przeciwnie – na tle tego, co dzisiaj dzieje się w kinie komercyjnym, blockbuster sprzed 25 lat to wciąż Mount Everest popkulturowej opowieści. Park Jurajski jest jak Jaws z 1975 roku. Obraz niepasujący do współczesnych superprodukcji, ale intensywnością przebijający większość rzeczy, jakie wydarzyły się potem. Ponownie dostajemy motywy, których do dziś nie da się zapomnieć. Nastrój braterstwa panujący na łodzi, niewidoczne zagrożenie, finałowe wynurzenie się żarłacza oraz ten niezapomniany motyw muzyczny… Tak samo jak w przypadku Parku Jurajskiego, także i tu stary obraz kinowy ma przewagę na poziomie klimatu nad współczesnymi mianstreamowymi blockbusterami. Jakie były dalsze losy Szczęk, wiedzą chyba wszyscy miłośnicy kina. Kolejne części znacząco obniżały poziom, aż do momentu, gdy stały się kiczowatymi produkcjami klasy B. Sytuacja Parku Jurajskiego jest nieco bardziej skomplikowana. Spróbujmy się zastanowić nad drogą, którą przeszła seria, aż do najnowszej części pod tytułem Jurassic World: Fallen Kingdom. Gdy Michael Crichton w 1983 roku rozpoczął pisanie scenariusza o sklonowanym pterodaktylu, nikt nie spodziewał się, że rodzi się właśnie kolejny popkulturowy mit i globalna moda. Pomysł ten nigdy nie został zrealizowany, ale na jego koncepcie powstała książka, za prawa do której studio Universal zapłaciło 2 miliony dolarów, zanim jeszcze została wydana. Film, jak na wielką superprodukcję przystało, rodził się w bólach. Scena, podczas której chłopiec robi sobie przejażdżkę na triceratopsie, była realizowana około roku, tylko po to, aby finalnie przepaść w montażu. Zamiast niej pojawił się motyw z tyranozaurem ratującym dzieci przed Velociraptorami, który nie był przewidziany w pierwotnej wersji filmu. Film Steven Spielberg uzyskał status kultowego niezwykle szybko. Stał się wizytówką hollywoodzkiej kinematografii w latach dziewięćdziesiątych i na bardzo długo wprowadził na salony dinozaury wszelkiej maści. Konstrukcja fabularna obrazu nie różniła się niczym specjalnym od poprzednich produkcji reżysera, jednak powstała w idealnym momencie i dzięki sprytnym zabiegom realizatorskim trafiła w gusta młodej widowni. Park Jurajski nie był tak przerażający jak Szczęki, ani bajkowy niczym E.T. the Extra-Terrestrial. Nie posiadał głębokiego przekazu charakterystycznego dla Close Encounters of the Third Kind, ale potrafił zaskoczyć kreatywnym podejściem do gatunku przygodowego, którego próżno szukać chociażby w przepełnionym akcją filmie Indiana Jones and the Temple of Doom. Jak to zwykle w Hollywood bywa, jeszcze nie opadł kurz po splendorze, jaki wywołał film w kinach, a już producenci planowali kolejne części. Wynikiem tego w 1997 roku powstał obraz The Lost World: Jurassic Park, a  w 2001 Jurassic Park III. Za kamerą drugiej części stanął ponownie Steven Spielberg, a reżyserem trzeciej był Joe Johnson, twórca hitu Jumanji. Nazwiska były więc dobrym prognostykiem, niestety filmy zawiodły na pełnej linii. Szczególnie dziwi tak niski poziom drugiej części, za którą odpowiedzialny był przecież  niezawodny duet Spielberg i Janusz Kamiński. Obie odsłony imponowały oprawą techniczną. Strona audiowizualna, siłą rzeczy była jeszcze lepsza niż w Parku Jurajskim. W przeciągu lat nastąpił przecież duży progres, jeśli chodzi o efekty specjalne. Mimo to filmy nie zakorzeniły się w pamięci widzów i mało kto uważa je za satysfakcjonujące kontynuację przeboju z 1993 roku. Czemu tak się stało? Odpowiedź na to pytanie jest kluczowe dla zrozumienia fenomenu serii o dinozaurach. Park Jurajski niósł pewną dozę tajemnicy. Znamienny jest moment, kiedy Alan Grant i Ellie Sattler zauważają żywego brontozaura na wyspie. Ich reakcja jest prawdziwa i szczera. Widz, który po raz pierwszy zobaczył gada wraz z naukowcami, utożsamiał się z nimi, dzięki czemu przeżywał wszystko co nowe, nieznane i unikatowe wraz z Alanem i Ellie. Razem z bohaterami odkrywaliśmy meandry parku, doświadczając wszystkich tych wyjątkowych rzeczy. Z otwartymi ustami śledziliśmy wykład Johna Hammonda i podobnie jak Lex i Tim drżeliśmy, uciekając przed tyranozaurem. Gdy pod sam koniec bohaterowie rozpoczęli ucztę słodkości, sami odczuliśmy przypływ endorfin i odetchnęliśmy z ulgą, ciesząc się, że dzieciaki mogą chwilę odpocząć. Dzięki dobrze skomponowanej ekspozycji czuliśmy się jak bohaterowie opowieści, odkrywający tajemnice parku. Podczas seansów kolejnych części widzowie nie mieli już podobnych odczuć. Moda na dinozaury zrobiła swoje. W przeciągu kilku lat każdy stał się ekspertem od wielkich gadów i praktycznie nic nie było w stanie nas zaskoczyć. Gigantyczne potwory nie robiły już takiego wrażenia pod względem wizualnym. Mimo że efekty specjalne stały na wysokim poziomie, to niestety tym razem zabrakło efektu „wow”. Wielkie blockbustery przyzwyczaiły już nas do tego typu estetyki. Dodatkowo, w obu przypadkach, opowieść szwankowała na poziomie scenariusza. Zamiast nieznanego serwowano nam niekończące się gonitwy, zamiast finezyjnych zwrotów akcji, tony wystrzelonego ołowiu. W pierwszej części, na palcach jednej ręki można było policzyć liczbę pożartych ludzi. W kolejnych odsłonach dinozaury ucztowały sobie w najlepsze, a postacie ginęły tak szybko, że widz nie miał czasu związać się z nimi emocjonalnie. Te wszystkie przywary sprawiły, że Jurassic World z 2015 roku został przyjęty przez fanów z wielkim entuzjazmem. Twórcy podeszli do tematu podobnie jak Lucasfilm, tworząc Star Wars: The Force Awakens. Fabuła pierwowzoru została skopiowana i przetworzone na nową modłę. Konwersji uległy najbardziej charakterystyczne motywy. Tu coś dodano, tam coś odjęto. Całość jednak była bliźniaczo podobna do oryginału. Co najważniejsze udało się zachować istotę Parku Jurajskiego. Ponownie dostaliśmy obszerną ekspozycję. Znów poznawaliśmy park wraz z bohaterami, doświadczaliśmy ekscytujących tajemnic, spotykaliśmy monstrualne abominacje. Całość została przetworzona na nowoczesną modłę, w związku z tym wszystkiego było więcej, a scenariusz co chwilę pękał w szwach, ale fani zaakceptowali to, bo ponownie impreza z wielkimi gadami toczyła się rozrywkowym rytmie. Mimo że strzelano, uciekano i goniono nie mniej niż w sequelach Parku Jurajskiego, tym razem przymknięto na to oko, bo nad całością unosił się duch pierwowzoru. Już od dziś w kinach można zobaczyć Jurassic World: Fallen Kingdom, a wielu nie może oprzeć się wrażeniu, że obraz z 2015 roku był swoistym łabędzim śpiewem serii o dinozaurach. Udało się zrebootować format. Czy w kolejnej części należałoby wykonać ten sam ruch, czy może ponownie pozwolić dinozaurom zaszaleć? Oba wyjścia wydają się niewłaściwe. Park Jurajski, mimo swojej popkulturowej wartości, opiera się przecież na klasycznym koncepcie monster movie. W ramach tego gatunku powstało kilka wybitnych marek, ale żadna z nich nie wyszła mocno poza obowiązujące fabularne struktury i schematy. W związku z tym istnieje zagrożenie że Upadłe królestwo podąży w ślady Zaginionego świata i Parku Jurajskiego 3. Konflikt wielkiej bestii i człowieka siłą rzeczy musi skończyć się pożarciem jednej ze stron. Aby temu zapobiec, człowiek musi sięgnąć po zdobycze cywilizacyjne, co niestety determinuje fabułę produkcji i zmusza twórców do postawienia na klasyczne elementy akcji i zwiększenia ilości strzelanin i eksplozji. Innym wyjściem jest nadanie gadom cech ludzkich. Personifikacja dinozaurów? Uczłowieczenie dzikich potworów, sprawiające, że będą one jak wierne psy współpracować z protagonistami? Kolejny zły pomysł. Dzień, w którym dinozaury stracą swoją pierwotność, będzie definitywnym końcem serii. Od tego momenty już jeden krok dzieli nas od umieszczenia na grzbiecie tyranozaurów działek laserowych i rozpoczęciu „wojen gadów”. Z resztą przedsmak podobnej stylistyki mieliśmy już w czwartej części Parku Jurajskiego, gdzie pojawiły się trenowane raptory. Fani narzekali na to rozwiązanie, co tylko świadczy, że nie tędy droga przy rozwoju uniwersum. Co by musiało się stać, aby seria odżyła? Bardziej mroczne, brutalne wątki? Przewrotna konwencja jak w Kong: Skull Island? Podążenie w stronę kina gatunkowego? Więcej horroru, albo wręcz przeciwnie – niech rządzi humor jak u Marvela? A może czas podbudować widowiskowość i zafundować widzom piękne kino katastroficzne lub wręcz przeciwnie, zmniejszyć budżet i zaskoczyć oglądających kameralnym przekazem? Brak jasnej odpowiedzi w kwestii recepty na sukces serii może oznaczać tylko jedno. Wielki meteoryt nieubłaganie zbliża się do Ziemi. Nic nie powstrzyma zagłady, więc może trzeba pozwolić dinozaurom wyginąć? Utrzymując wielkie gady sztucznie przy życiu, hollywoodzcy producenci nie różnią się niczym od villianów znanych z serii, którzy za wszelką cenę chcieli na potworach zarobić. Dajmy dinozaurom odejść. Dzięki temu zachowamy w świadomości ich piękny obraz, a nie karykaturę. Hollywood ma doświadczenie w wynaturzaniu wspaniałych mitów. Nie pozwólmy, aby to spotkało także głównych bohaterów Parku Jurajskiego.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj