Takie opinie słyszałem już po premierze pierwszych kilku odcinków obu seriali: w The Orville jest więcej Star Treka niż w Star Trek: Discovery. Gdyby zrobić listę elementów, które trzeba odhaczyć, by uznać że produkcja należy do tego uniwersum, to właśnie parodia, a nie serial korzystający z oficjalnej licencji, będzie mieć na niej pozaznaczanych więcej zielonych ptaszków. Zwłaszcza jeśli ktoś taką listę zrobi tuż po obejrzeniu seriali Star Trek: Następne pokolenie i Star Trek: Voyager. Starszych fanów Star Treka zachęci też to, że poza wspomnianymi ptaszkami The Orville ma coś jeszcze: zebrało na pokładzie więcej aktorów, którzy wystąpili już wcześniej w serialach o Gwiezdnej Flocie. A nawet więcej związanych z nimi reżyserów.
foto. materiały prasowe
Po pierwszych odcinkach było jasne, że Seth MacFarlane zrobił duchowego spadkobiercę Star Treków z lat 90. i nawet koszmarnie głupie żarty, które się w serialu pojawiają, tego nie zmienią. One nawet trochę pomagają, o czym więcej za chwilę. Ale jesteśmy już po zakończeniu pierwszych sezonów i możemy się przyjrzeć bliżej zarówno obu serialom, jak i argumentom świadczącym o ich, tak to może z braku lepszego słowa ujmijmy, „trekowości”. Co takiego ma w sobie The Orville, czego brakuje Discovery, a w starych Star Trekach się znalazło? To kilka elementów potwierdzających, że ten serial to coś więcej niż parodia. To hołd złożony przez fana, który nie tylko zna, ale być może nawet zrozumiał materiał źródłowy.
foto. materiały prasowe
Jest w Star Treku od początku taka organizacja jak Gwiezdna Flota, ze stolicą na dziwnej planecie zwanej Ziemią. Jej członkowie cenią równość i pokój, są nastawieni na rozwój i eksplorację. Dla wielu widzów to naiwne. Tak jak wytłumaczenie, że po pierwszym kontakcie z istotami pozaziemskimi wszyscy ludzie się zjednoczą, a potem znikną wojny i głód (więcej o tym opowiada film Star Trek: Pierwszy kontakt). I ten może trochę naiwny z dzisiejszej perspektywy optymizm jest w The Orville wyczuwalny bardziej niż w Discovery. Bije z opowiedzianych historii, z usposobienia załogi, widoczny jest nawet w takim detalu jak światło. Zwróćcie uwagę, jak to zmienia odbiór seriali, jak istotne jest dla całej ich warstwy wizualnej. W jednym mamy mocno oświetlony mostek statku i właściwie większość jego sterylnych pokładów. W drugim zazwyczaj panuje mrok, a jak przeskakują do Mirror Universe, to wręcz ciemności. Discovery bywa punure. Obserwowanie załogi, której członkowie darzą się wzajemnym szacunkiem, to musi być jakiś absurd dla ludzi pracujących w XXI-wiecznych korporacjach (albo chociaż kończących XXI-wieczne szkoły). Ale taką wizję próbował nam sprzedać Gene Roddenberry, chciał nią zainspirować. I wiele osób zainspirował. I tak właśnie jest w The Orville. A główni scenarzyści Discovery, Aaron Harberts i Gretchen J. Berg, jeszcze przed premierą serialu zapowiadali, że nagną zasady o braku konfliktów między bohaterami Federacji i pokazywaniu ważnych postaci w negatywnym świetle. Efekt był taki, że w pierwszych trzech odcinkach widzimy jak Michael Burnham sprzeciwia się swojej kapitan i zostaje skazana na dożywocie (przypomnę tylko, że to główna bohaterka), a dowodzący USS Discovery Gabriel Lorca najlepiej czuje się w swoim ciemnym pokoju pełnym kościotrupów i giwer.
foto. materiały prasowe
Każdy odcinek The Orville to zamknięta historia, gdzie mamy jakiś dylemat, najczęściej związany z tematyką społeczną, nierzadko z łopatologicznie wyłożonym morałem (aż się przypominają Stan i Kyle z South Parku i ich słynne „I learned something today” na koniec odcinka). Czasem równolegle pełzną sobie w jednym epizodzie dwie historie, z innymi bohaterami, jedna trochę lżejsza, co zdarzało się też w Następnym pokoleniu i Voyagerze. Taka sprawdzona (i mocno już przykurzona) formuła nie została wymyślona przez twórców Star Treka. Tak po prostu kiedyś wyglądała telewizja. Nie wymagano od widzów śledzenia całego sezonu, by wiedzieli, kto jest kim i o co mu chodzi. Każdy odcinek miał stanowić zamkniętą całość. I absolutnie nie mam za złe Discovery, że opowiada historie w sposób bardziej nowoczesny. Ale to The Orville sprawia, że zalewają mnie fale nostalgii. I być może to właśnie sposób prowadzenia fabuły ma na to największy wpływ, a nie większe niż w Discovery podobieństwo mundurów Gwiezdnej Floty do tych, które pamiętam sprzed lat (zresztą we wszystkich Star Trekach wdzianka zawsze wyglądały jak mniej lub bardziej eleganckie pidżamy).
foto. materiały prasowe
Wróćmy jeszcze na chwilę do załogi. Ustaliliśmy już, że w Orville wszyscy się jako tako szanują, a w Discovery różnie z tym bywało. Jak zapowiadano Discovery i pisano o tym, że po raz pierwszy historia będzie opowiedziana z perspektywy pierwszego oficera, a nie kapitana, to nad głową zapalały mi się lampki z literkami „WTF”. Przecież Star Treki nigdy nie były z perspektywy kapitana. Zawsze były o całej załodze, zdarzały się odcinki poświęcone poszczególnym postaciom czy takie, w których kapitana nie było wcale albo pojawiał się na minutę. Ale dziś jestem po obejrzeniu całego pierwszego sezonu Discovery i już rozumiem, o co wtedy chodziło: faktycznie to postać Michael Burnham jest w centrum tej opowieści. Jest jej wyraźnie więcej na ekranie, niż pozostałych. A kapitana po prostu nie ma. Na jego fotelu siadali m.in. Gabriel Lorca i Philippa Georgiou (oboje z Mirror Universe), Saru czy Katrina Cornwell. W ostatnim odcinku pierwszego sezonu niby lecą po nowego kapitana, ale coś mi mówi, że prędko do niego nie dotrą. W The Orville każdy z głównych bohaterów dostaje sporo czasu na ekranie. Co akurat w tym przypadku bywa męczące, bo niektóre postaci mnie drażnią (dużo wysiłku wkładam, by polubić Gordona Malloya). Miałem też problem z tym, że bohaterowie to takie wyluzowane wersje załogi Następnego pokolenia i Voyagera. I nawet mniej niż żarty o wypróżnianiu i nawalaniu się denerwowały mnie takie sceny jak oglądanie starych komedii na głównym ekranie na mostku (czy kreskówki o reniferze Rudolfie przy innej okazji). Ale przypomniałem sobie, że przecież w Następnym pokoleniu bohaterowie też nawiązywali do dzieł kultury i popkultury, przecież Data uwielbiał Sherlocka Holmesa, a Doktor z Voyagera podśpiewywał włoskie opery. Discovery zresztą też poszło tym tropem, dając bohaterce prawdziwą papierową książkę, Alicję w Krainie Czarów.
foto. materiały prasowe
Absurdalny humor pełni w The Orville jeszcze jedną funkcję: mam wrażenie, że ten serial działa tylko dlatego, że nie jest zupełnie na serio. Wspomniany wcześniej przepis z lat 90. i pewna naiwność przekazu są łatwiejsze do przyswojenia, gdy wiemy, że to wszystko jest z przymrużeniem oka. Bo Star Trek: Następne pokolenie oczywiście był świetny, zwłaszcza jeśli ktoś pierwszy raz oglądał go jako nastolatek w latach 90. Pod pewnymi względami jest lepszy niż Discovery nawet dziś, mniej tam na przykład scenariuszowych dziur logicznych i absurdów, przynajmniej w mojej pamięci (oglądałem całość dwa razy, ale ostatnio jakieś pięć lat temu), a Patrick Stewart (Jean Luc Picard) jest genialnym aktorem i nikt mi nie wmówi, że jest inaczej. Ale dokładnie taki serial jak Następne pokolenie, tylko z lepszymi efektami specjalnymi, dziś by po prostu nie wypalił.
foto. materiały prasowe
Seth MacFarlane, człowiek bez wątpienia sympatyczny i pracowity, tak dobrym aktorem jak Patrick Stewart nie będzie. Wystarczyło mu jednak uroku osobistego i umiejętności zarażania entuzjazmem, by ściągnąć do The Orville sporo osób związanych z uniwersum. W stałej obsadzie znalazła się Penny Johnson Jerald w roli doktor Claire Finn (w Deep Space Nine grała partnerkę kapitana Benjamina Sisko, Kasidy Yates). W pierwszych odcinkach mignęli też Robert Picardo (Doktor z Voyagera) czy Brian Goerge (mała rólka, grał ojca doktora Bashira w Deep Space Nine). Jeszcze więcej dzieje się za kamerą, tam to mamy trekowy odpowiednik zjazdu szkolnych absolwentów po dwóch dekadach od wręczenia dyplomów. Poszczególne epizody reżyserowali związani ze Star Trekiem Robert Duncan McNeill (Tom Paris, Voyager), Brannon Braga, Jonathan Frakes (William Riker, Następne pokolenie), James L. Conway (poza serialami pracował też przy grze Star Trek: Borg). Do tego aż czterech designerów statków kosmicznych i szeroko pojętego sprzętu z The Orville pracowało wcześniej przy Star Treku. To widać.
foto. materiały prasowe
Na koniec nieco skomplikuję sprawę, bo oczywiście istnieje na tym świecie coś takiego jak wyjątki i nie omijają one omawianych przez nas spraw. Już mniejsza z tym, że The Orville też ma ciągnące się przez kilka epizodów wątki (choćby trudna relacja Eda Mercera i jego byłej żony Kelly Grayson). Ale pewnie bardziej zainteresowani tematem czytelnicy zauważyli, że w wyliczance Star Treków na początku tekstu nie wymieniłem Deep Space Nine, który emitowany był w podobnym czasie co Następne pokolenie i Voyager, ale nie pasował do tezy. Mieliśmy bowiem w Deep Space Nine ciągnącą się całymi sezonami wojnę i kapitana, który robił różne złe rzeczy, żeby ją wygrać (i wcale nie był z Mirror Universe) oraz często pogaszone światła. Gwiezdna Flota i Federacja wcale nie były tam takie idealne, zresztą w pozostałych filmach i serialach też się zdarzały postaci z tych organizacji o bardziej skomplikowanych charakterach. Jeszcze za życia Roddenberry’ego z uniwersum działy się przecież rzeczy różne. Przypomnijmy choćby konflikt Gene’a z Nicolasem Meyerem, reżyserem filmu Star Trek II: Gniew Khana. Ten pierwszy był ponoć niezadowolony, że film był zbyt mroczny, ale występował tylko w roli producenta, więc nie miał dużego wpływu na ostateczny kształt dzieła. Pytanie, które warto sobie zadać, brzmi: czy wizja Roddenberry’ego jest jedyną słuszną? Wymyślił on Star Treka, ale nie tworzył go sam. Wraz z nim, a potem i bez niego, rozwijały go setki osób.
foto. materiały prasowe
Poza tym, mamy za sobą cały pierwszy sezon Discovery i teraz widać wyraźnie, że twórcy trochę sobie z nami pogrywali: ten niepasujący do Gwiezdnej Floty kapitan, który siał zamęt, pod koniec sezonu okazał się po prostu nie być z Gwiezdnej Floty. W ostatnim odcinku mówiono też więcej o ideałach tej organizacji. Taki był podobno plan, że cały sezon miał być o tym, jak ta załoga się ze sobą zżywa i drugi ma mieć więcej „Treka w Treku”. Już dziś obiecano choćby odcinki z zamkniętą historią, na co wpływ miało podobno bardzo ciepłe przyjęcie jednego z epizodów (Si Vis Pacem, Para Bellum), w którym widzieliśmy lądowanie na planecie Pahvo i opowieść z nią związaną. Discovery ma też oczywistą i teoretycznie niemałą przewagę nad The Orville w postaci oficjalnej licencji i wszystkiego, co się z tym wiąże, na przykład możliwości pokazania ras występujących wcześniej w Star Treku. Co z tym robią twórcy, to już inna sprawa, ja akurat nie mam problemu z nowym wyglądem Klingonów, choć wiem, że dla wielu osób taka zmiana jest nie do zniesienia.
foto. materiały prasowe
Pamiętajmy też, że nie można wrzucać wszystkich narzekających fanów Star Treka do jednego worka: każdy ma inne ulubione serie i oczekiwania. Trafili się i tacy, którzy z krytyką nowej wersji Klingonów poszli naprawdę daleko: oburzyli się, że to zbyt oczywiste w ich ocenie nawiązanie do wyborców Trumpa, a twórcy serialu to przegięci SJW (Social Justice Warriors, negatywne określenie na promotorów praw mniejszości). To o tyle ciekawe, że przecież walka z segregacją rasową była ważnym punktem w wizji Roddenberry’ego od samego początku. I wtedy miała jeszcze mocniejszy wydźwięk niż teraz, bo przecież Star Trek: Oryginalna Seria powstawał w czasach zimnej wojny. Może i czasami dochodziło do strzelanin, ale gdzieś tam w tle zawsze chodziło o zrozumienie punktu widzenia innych kultur. Roddenberry był SJW zanim to było modne.
foto. materiały prasowe
Podsumowując: fajnie mieć wybór, dobrze, że są dwa seriale dla fanów Star Treka. Jeszcze kilka lat temu wydawało się, że nie będzie żadnego. Po cichu liczę, że księgowi CBS wgryzą się w swoje analizy w Excelu i wybiją zarządowi z głowy pomysł własnej platformy streamingowej. A wtedy przejdą na inny model zarabiania i zaczną udzielać licencji na Star Treka innym firmom, tak jak to było z Marvelem zanim Disney postanowił zjeść Netfliksa. Jakiś kanał młodzieżowy dostanie historię o Akademii Gwiezdnej Floty, FX albo Hulu zrealizują coś bardziej pokręconego, wspomniany przed chwilą Netflix pociągnie dalej Discovery i z jeszcze jeden spin-off, choćby animowany. Kto wie, może przy takim układzie gwiazd uda się nawet zrealizować crossover The Orville i Następnego pokolenia.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj