Daredevil: Born Again jest projektem wyczekiwanym zarówno przez widzów, jak i samego Marvela. Z jednej strony ma to być soft reboot świetnie przyjętego serialu Netflixa, z drugiej kolejny projekt, który ma szansę wnieść coś świeżego do ciągle rozrastającego się MCU. Paradoksalnie jednak, patrząc na ostatnie perturbacje z planu tegoż serialu, można żywić obawy, że projekt dołączy raczej do długiej statystyki zmarnowanego potencjału, która charakteryzuje MCU od początku Czwartej Fazy.  Sprawa nie jest jednak tak prosta, a przyczyn porażki można się dopatrywać przede wszystkim w samym fakcie zamówienia tego serialu – wraz z ogłoszeniem, że będzie on stanowić reboot netflixowych przygód Matta Murdocka. Dlaczego?
fot. materiały prasowe

Po pierwsze: nowa wersja Daredevila już NIE BĘDZIE mieć w sobie świeżości

Postawmy sprawę jasno: już od momentu pierwszych zapowiedzi produkcji Netflixa (jeszcze w 2014 r.) było wiadome, że będzie to projekt zupełnie inny od wszystkich innych, reprezentujących podówczas gatunek superhero w kinie i telewizji. Próżno w nim było szukać infantylizmu czy żartobliwych one-linerów tak typowych dla pierwszych faz MCU. Miała to być produkcja dojrzała, bezkompromisowa w ukazywaniu „dorosłej” problematyki, brutalna (o czym świadczyła chociażby kategoria R) i raczej stroniąca od typowego wizerunku trykociarzy w popkulturze. Drugim powodem, dla którego Daredevil był tak atrakcyjny, był fakt, że miał być on zaledwie pierwszym etapem w przygotowywanym przez Marvel Television, ABC Studios i Netflixa telewizyjnym uniwersum, które dziś znane jest jako The Defenders Saga. Perypetie Matta Murdocka miały się bowiem łączyć z historiami takich postaci jak Jessica Jones, Luke Cage i Iron Fist, a ostatecznie doprowadzić do crossovera, w którym herosi (czy też antybohaterowie) połączyliby siły w walce przeciw wspólnemu wrogowi. Można powiedzieć, że z pierwotnych planów wyłaniał się obraz drużyny w rodzaju Avengers z poziomu ulicy, co samo w sobie budziło zainteresowanie. Po trzecie: choć superbohaterowie zapewnili sobie już wtedy dużą rozpoznawalność na srebrnym ekranie, z całą pewnością nie można było powiedzieć tego samego w kontekście telewizji. Matt Murdock w wydaniu Charliego Coxa w zasadzie nie miał „godnych siebie” przeciwników w medium, które reprezentował. Seriale Agenci T.A.R.C.Z.Y. czy Agentka Carter mimo wszystko trzymały się znacznie bardziej komiksowych tropów. Poza tym trzeba pamiętać, że obie te produkcje miały raczej wyboisty start pod względem jakości. Gotham – swobodny elseworld ze świata Batmana, emitowany w telewizji FOX w swoim pierwszym sezonie uchodził za spore rozczarowanie. W zasadzie jedyną naprawdę liczącą się konkurencją dla Daredevila były (na etapie przełomu 2014 i 2015 roku) adaptacje komiksów DC w stacji The CW i dopiero raczkujące Arrowverse z trzema sezonami Arrow i pierwszym Flashu w emisji.
Fot. Netflix
10 kwietnia 2015 r., tuż po premierze, stało się jasne, iż w istocie, Daredevil jest projektem jedynym w swoim rodzaju. Otrzymaliśmy de facto świetnie zrealizowany dramat kryminalny pełen wyrazistych postaci, wciągającej akcji i wielopoziomowych wątków. Ustanawiał on nowe granice zarówno w warstwie fabularnej, technicznej, jak i choreograficznej (kultowe dziś walki korytarzowe kręcone na jednym ujęciu), a poza tym udowadniał, że oto w branży superhero naprawdę da się stworzyć coś w oderwaniu od standardowych klisz gatunkowych. Nie trzeba było inwazji kosmitów, by przyciągnąć uwagę widza. Niepotrzebne były globalne stawki – wystarczyła rozgrywka dwóch mężczyzn, chcących na swój sposób uczynić Nowy Jork lepszym miastem. Jeden działający po stronie prawa, drugi je łamiący. Wspominam o tym nie bez przyczyny, gdyż Wilson Fisk zagrany przez Vincenta D’Onofrio swoją charyzmą i talentem kradł każdą scenę, w jakiej się pojawiał. Przede wszystkim była to postać pełna niuansów, motywowana zrozumiałymi i do pewnego stopnia szlachetnymi motywacjami. Fisk był ciekawszy o tyle, że MCU w tamtym okresie miało niewielu prawdziwie godnych zapamiętania złoczyńców, a brak kosmicznego bądź boskiego rodowodu czynił z niego człowieka z krwi i kości, z którym każdy widz mógł się do pewnego stopnia utożsamić. Stanowił on również intelektualne i emocjonalne zagrożenie dla Matta Murdocka. Rodziły się przy tym pytania – która ze stron sporu rzeczywiście ma rację? I czy aby na pewno jest to zamaskowany mściciel posługujący się w kontaktach z oprychami brutalną przemocą? Wątki filozoficzne, egzystencjalne, religijne, wyjątkowo pasujące do postaci niewidomego prawnika z uwagi na jego gorliwy katolicyzm, stanowiły ważną część Daredevila. Z biegiem czasu The Defenders Saga faktycznie rozszerzyła się do rozmiarów małego telewizyjnego uniwersum. Choć poziom poszczególnych seriali był kwestią sporną, w zgodnej opinii większości z tej sceny niepokonany zszedł właśnie Daredevil w 2018 roku. I to właśnie za nim przez lata tęsknili fani, marząc o tym, by mógł powrócić już we „właściwym” MCU, gdy Marvel odzyska do niego prawa... Jednak biorąc pod uwagę cały kontekst – w jakim Daredevil Netflixa powstawał, był emitowany, a w końcu zakończony – pokuszę się o stwierdzenie, że powtórzenie podobnego sukcesu jest już niemożliwe. Superbohaterowie na dobre rozgościli się na małym ekranie. Ba, nawet sam Diabeł Stróż, niegdyś dzierżący palmę pierwszeństwa, jeśli chodzi o przesuwanie kolejnych granic w ukazywaniu ekranowej brutalności, zszedł nieco na dalszy plan w porównaniu np. z Peacemakerem oraz The Boys. Dojrzałe treści w serialach superhero nie są już dzisiaj czymś tak świeżym i nadzwyczajnym jak właśnie na przełomie 2014/2015 roku. Wniosek: już na starcie nowa iteracja Daredevila traci główny atut wersji pierwotnej. Nihil novi, po prostu kolejny heros w bogatym już portfolio Kinowego Uniwersum Marvela.
Źródło: Marvel/Disney+

Po drugie: pierwsze wrażenie jest najważniejsze

Sukces netflixowych seriali nie umknął uwadze zarządowi Marvel Studios, w tym samemu Kevinowi Feige, który potwierdził, iż Marvel nie zamyka się na postacie wprowadzone w innych mediach. Łyżką dziegciu w beczce miodu okazało się stwierdzenie, że jeśli nawet we właściwym uniwersum pojawi się Daredevil lub inne postacie z franczyzy Defenders, będą to wersje zrebootowane. Ich losy nie będą kontynuacją solowych produkcji z Netflixa. Oddając prezesowi Marvel Studios sprawiedliwość, należy stwierdzić, że jego wypowiedzi pozostały całkowicie spójne – nigdy nie postrzegał on bowiem produkcji powstałych poza Marvel Studios jako części uniwersum sensu stricto. Co również zasługuje na pochwałę, Feige wziął pod uwagę ponowny angaż najbardziej rozpoznawalnych aktorów. Zarówno z punktu widzenia biznesowego, jak i szacunku wobec fanów, była to decyzja korzystna. Rzesza widzów utożsamiała Daredevila z Charliem Coxem, podobnie jak Roberta Downeya Jr. z Iron Manem. Równie wielkim uznaniem cieszył się Vincent D’Onofrio, a Jon Bernthal udowodnił, że jest Punisherem na miarę współczesnej popkultury. Rzecz w tym, że angaż znanych aktorów w formie zrozumiałego fanserwisu nie wystarczy. Ważne jest odpowiednie przedstawienie samych postaci. A z tym już nie było różowo. Chciałoby się powiedzieć... było z grubsza tak, jak przewidywali fani, gdy sieć obiegły pierwsze doniesienia o powrocie w ramach „prawowitego” MCU znanych i lubianych postaci. Wbrew pozorom nie był to zwrot akcji szczególnie zaskakujący, gdyż od samego początku było wiadome, że MCU pod szyldem Disneya nie ma i mieć nie będzie swobody artystycznej Netflixa. O obrazowej brutalności można było zapomnieć – to samo tyczy się szczególnie wyrafinowanego podejścia do kreacji i psychologii postaci. Sęk w tym, że familijny target nie jest wystarczającym usprawiedliwieniem dla spłycania postaci. Oto Wilson Fisk/Kingpin – człowiek wielu talentów, charyzmatyczny i przerażający szef mafii, a przy tym głęboko doświadczony przez życie człowiek z wersji Netflixa. A w wersji Disney+ pojawia się jako jednowymiarowy, wrzeszczący brutal, znikąd potrafiący rzucać drzwiami od samochodu. Żeby było śmieszniej, ze starcia z netflixowym Kingpinem ledwo uszli z życiem Matt Murdock (sam będący mistrzem sztuk walki wszelakich) oraz Agent Poindexter/Bullseye (wykwalifikowany agent FBI), w wersji Disney+ do jego pokonania wystarcza... młodociana i niedoświadczona fanka Hawkeye’a (Kate Bishop). Poza tym uważam, że ciężko jest przyjąć Kingpina z MCU jako człowieka, do którego należy cały Nowy Jork, a którego armię stanowi banda swojskich dresiarzy na czele z Piotrem Adamczykiem. Jego ekranowe nemezis nie miało o wiele lepszego startu. Cameo Matta Murdocka w Spider-Man: Bez Drogi do Domu faktycznie pasowało do filmu będącego jednym wielkim fanserwisem, sęk w tym, że bez wiedzy, kim ów bohater jest, trudno ekscytować się nawet tymi kilkoma minutami jego obecności na ekranie. Podobnie po macoszemu potraktowano go w serialu Mecenas She-Hulk, aczkolwiek w przypadku tej produkcji nietrudno o opinię, że odcinek poświęcony Daredevilowi był lepszy niż cała reszta razem wzięta. Tyle że różowe okulary można zdjąć, gdy chodzi o samą postać. To również nie jest znany, lubiany Daredevil i bynajmniej nie chodzi o to, że Diabełek znikąd rzuca sucharami niczym Karol Strasburger w Familiadzie. Nie, Murdock padł po prostu ofiarą wątpliwej jakości scenariusza, konwencji serialu komediowego i niewytłumaczalnej fiksacji twórców na punkcie znalezienia partnera dla Jennifer Walters. Choć patrząc na to, w jaki sposób serial Mecenas She-Hulk obchodził się z postaciami zarówno męskimi, jak i żeńskimi, wypada się cieszyć, że Daredevil został tam mimo wszystko ukazany względnie sympatycznie.

Mecenas She-Hulk - najbardziej żenujące momenty

Fot. Marvel
+15 więcej

Po trzecie: chaos produkcyjny i dwugłos narracyjny

W odpowiedzi ktoś mógłby zapytać, jaki sens ma czepianie się zmian, skoro – w teorii – są to już dwie inne postacie? Tyle tylko, że teoria swoje, praktyka co innego, a aktorzy zapatrują się na tę sprawę jeszcze inaczej. Skoro Vincent D’Onofrio, promując swój występ w serialu Hawkeye, uznał, iż motyw tamtejszego Kingpina jest kontynuacją wątków tej postaci z Daredevila, to trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy tu do czynienia z dwugłosem narracyjnym. Na tym etapie aktorzy powinni już mniej więcej znać założenia roli, którą przyszło im grać – czy ma być to świeży start, czy kontynuacja już ustanowionego lore. Szczególnie że wyjście z tego impasu było, wydawać by się mogło, banalnie proste. Skoro uniwersum weszło w wątek Sagi Multiwersum, co stało na przeszkodzie, by Obrońcy byli po prostu wariantami postaci ze świata alternatywnego? Jakby mało było chaosu fabularnego, prawdziwe problemy serialu w fazie produkcyjnej zaczęły wychodzić na światło dzienne w ostatnim czasie. Daredevil: Born Again w zamyśle miał być serialem podobnym tonalnie do produkcji Netflixa. Dramatem kryminalno-prawniczym o strukturze nieco bardziej proceduralnej, o czym świadczy 18 odcinków zamówionych na pierwszy sezon. Showrunnerami projektu zostali Matt Corman i Chris Ord. Fanów niepokoiły jednak zmiany względem pierwowzoru. Chodziło pogłoski m.in. o uśmierceniu Foggy’ego Nelsona i Karen Page poza ekranem i Wilsonie Fisku kandydującym na burmistrza Nowego Jorku. Koncepcje na serial były różnorakie, a wprost proporcjonalnie do ich liczby narastały obawy, czy produkcja w ogóle obrała jakikolwiek nadrzędny kierunek.
Fot. Materiały prasowe
Najwyraźniej wszystko potwierdziło samo źródło, czyli Marvel Studios, kiedy to po testowym pokazie około połowy nakręconego materiału podjęło decyzję zarówno o nagraniu Born Again od nowa, jak i o zwolnieniu twórców. Decyzję tę gorzko skomentował m.in. Steven S. DeKnight (showrunner 1. sezonu serialu Netflixa), zauważając, że nowej produkcji potrzeba „prawdziwego showrunnera”. Czy to była po prostu dosadna figura retoryczna, czy wypowiedź zgodna ze stanem faktycznym? Trudno ocenić. Po licznych błędach filmowych i serialowych od czasu zakończenia Sagi Nieskończoności, a także zanotowaniu słabnącego zainteresowania marką, być może włodarze Marvel Studios w końcu powinni wziąć sobie krytykę do serca. Daredevil miał narodzić się na nowo, lecz na razie nic nie wskazuje na to, by miał to być powrót pełny chwały. I rodzi się pytanie: czy kiedykolwiek mogło być inaczej? Wersja Netflixa ustawiła poprzeczkę bardzo wysoko, a fakty są nieubłagane: nie ma szans na to, by nie porównywać rebootu do „wersji oryginalnej”. Disney i Marvel Studios stąpają więc po cienkim lodzie. W mojej opinii ten lód już dawno temu się pod nimi załamał, a ich dalsza praca przypomina raczej rozpaczliwe wierzganie, byleby tylko utrzymać się na powierzchni. To, czy efekt będzie wart starań, zweryfikuje przyszłość oraz widzowie.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj