Ludzkość od zawsze dążyła do kruszenia kopii, wzajemnych naparzanek i podbijania coraz to nowych terytoriów. Nie chodzi tu tyle o potrzebę ekspansji, co o atawistyczne przekonanie, że triumfując nad wrogiem, udowadniasz sobie i jemu swoją wyższość, a przy okazji wysysasz jego manę. Ta swoista potrzeba dowartościowania była z nami obecna jeszcze w jaskini, z której wychodziliśmy głównie po to, by polować czy zdzielić po głowie członka nieznanego nam plemienia. Historia cywilizacji usłana jest wojnami, których krwawy wydźwięk próbowaliśmy zracjonalizować także za pomocą systemów religijnych. U wyznawców Mahometa ukuto termin dżihadu – świętej wojny. Dla tych, którzy obraz kultury islamu wynoszą wyłącznie z przygód Carrie Mathison w Homeland: mamy dżihad większy, rozumiany jako nieustanny wysiłek dla przeciwstawiania się złu, i mniejszy, wyświechtany w zachodnich mediach na różne sposoby, a oznaczający podjęcie walki zbrojnej. U rzymskich katolików z kolei od wczesnego średniowiecza rozwijano koncepcję „wojny sprawiedliwej” - w odróżnieniu od „wojny agresywnej”, będącej po prostu obronną odpowiedzią na militarny atak na swój kraj. Dziś święte wojny przykładamy głównie do oceny meczów (także tych, w których biorą udział wyłącznie kibice) pomiędzy odwiecznymi rywalami: Realem i Barceloną, Boca Juniors i River Plate czy Wisłą i Cracovią. Nie wszyscy jednak lubują się w ustawkach za którymś z polskich lasów, więc muszą szukać innego sposobu na to, by dać upust potrzebie walki. I tak w sukurs przychodzi popkultura, która karabiny zamienia na słowa, a przynależność państwową czy klubową - na zupełnie subiektywne rozmiłowanie w danym filmie, książce czy twórcy. Święte wojny na łonie popkultury oparte są przede wszystkim na projekcji naszych marzeń o potrzebie konfrontacji i przeniesieniu ich do codziennego życia. Projekcja pociąga za sobą fantazję. Nie ma więc przypadku w tym, że dwa największe starcia fanów w kulturze masowej przebiegają wzdłuż linii kosmicznej (Gwiezdne wojny vs. Star Trek) i komiksowej (DC vs. Marvel). Racjonalizujemy to, co irracjonalne; urealniamy to, co jest tylko wyobrażeniem. O ile wojna „gwiezdna” w ostatnich latach przycichła (choć za chwilę, po premierze Star Wars: The Force Awakens, zapewne powróci ze zdwojoną siłą), o tyle wyrastające z powieści graficznych, a kończące się na kształcie kubeczków promocyjnych ze stosownym logo zderzenie komiksowych gigantów nieustannie rozpala opinię publiczną i umysły zagorzałych fanatyków. Żyjemy w świecie, który na powieści graficzne i ich ekranizacje zachorował: powstają kinowe uniwersa z herosami, w telewizyjnych ramówkach prym wiodą superbohaterskie seriale, zapotrzebowanie na same komiksy wzrasta, medialne agendy portali filmowych zdominowane są zaś przez informacje z planów zdjęciowych tych Mścicieli czy tamtej Ligi Sprawiedliwości. Nie sposób określić, kiedy święta wojna między DC a Marvelem przybrała na sile. Choć obecna jest w kulturze od ponad 70 lat, to zapewne współczesna bitwa rozgorzała gdzieś między trylogią The Dark Knight à la Nolan a premierą Iron Man. Starcie odbywa się wielopoziomowo: od umysłu fana konkretnego uniwersum po czające się za Marvelem i DC macki gigantów medialnych – odpowiednio The Walt Disney Company i Time Warner.
Źródło: Marvel
Święta wojna Marvela i DC nie ma żadnej podstawy logicznej, nie mówiąc o celu czy szansie na wygranie konfrontacji. Tuż przed seansem Ant-Man jakiś podrostek siedzący w kinie dwa rzędy ode mnie przekonywał kompanów, że „ma problem z matmą, a Anka nie klika w jego selfie na fejsie”. Po filmie, nie wiedzieć czemu, wstępują w niego Cyceron, Leonidas i Obama razem wzięci i nasz młokos wchodzi na wyżyny sztuki retorycznej, powtarzając za Zackiem Snyderem, że „cały ten Marvel nie ma emocjonalnej głębi”. To właśnie fundament starcia komiksowych tytanów, niepozorne słowa: „ja wolę”. Tak więc gdy w alkoholowym uniesieniu jesteście już pewni, że możecie przenosić góry (względnie wiaty przystanków autobusowych), spodziewajcie się kogoś, kto do tej pory milczał, taplając się nad swoim własnym zgonem. Istota niepozorna, wertując zasoby Waszej domowej biblioteczki, na której rządzi DC, doda beznamiętnie: „Wiesz... Ja wolę jednak Marvela”. Czekasz na jakiś argument, na poparcie karkołomnej tezy, ale to czekanie daremne. Po oczach rozmówcy już widzisz, że będziecie musieli wziąć się za łby, bo wyższość Domu Pomysłów jest tylko pretekstem do dania sobie po pysku za coś, czego już nawet nie pamiętasz. Myślicie, że kobiety z natury rzeczy wniosą w ten spór łagodność i ogładę? Błąd! Żona jednego z norweskich polityków z wielką pasją darła jego komiksy z Supermanem, bo zdecydowanie wolała Hulka. Absurd goni absurd, ale potyczki odbywają się także w bardziej racjonalnych okolicznościach. Fora internetowe pękają pod naporem fanowskich przepychanek opartych na zasadzie „Kto by wygrał?”. Zazwyczaj liczba komentarzy pod tak sformułowanym tematem idzie w dziesiątki czy setki. Co bardziej zaznajomieni ze sprawą poddają się nieco innej refleksji i starają się wypuścić Krakena z klatki: Stan Lee wcale nie jest sympatycznym staruszkiem, tylko gościem, który w początkach Marvela sadził plagiat za plagiatem, a swoich współpracowników wycinał w pień. Niszczą nam dzieciństwo, więc odpłacamy pięknym za nadobne: Bob Kane tak bardzo uwierzył w swoją samotność przy kreacji postaci Batmana, że Bill Finger o wkładzie w to wydarzenie dowiedział się już zza grobu prawie 80 lat później. Akolici DC w ogóle musieli okopać się i porobić zasieki, w których wspomina się wyłącznie Nolanowską trylogię, udając, że premiera Green Lantern z Ryanem Reynoldsem nigdy nie nastąpiła. Dom Pomysłów z kinowymi adaptacjami przygód swoich herosów jest dziś zdecydowanie bardziej z przodu, ale małżeństwo Snyderów i Geoff Johns postanowili coś z tym fantem zrobić. Już za chwilę box office stanie się areną starcia dywizji pancernych komiksowych molochów, a do finansowej walki z potęgą Avengers i X-Men wystawione zostaną najcięższe działa: Superman, Batman, Wonder Woman, Joker i inni prominenci z DC. Kolejny kij w szprychy czy handlowy smar dla rozpędzonego koła największej świętej wojny popkultury? Odezwą się fani komiksowych potentatów, że teoretycznie istnieje droga „środka” i rozmiłowanie w uniwersach obu przeciwników. Problem polega na tym, że włodarzom Disneya i Time Warner wcale nie jest na rękę, byście tak myśleli. Z wielką mocą przychodzi tu bowiem odpowiedzialność - niekoniecznie wielka, ale już na pewno za bardziej „swoją” część świata wyrastającego z powieści graficznych. Ta z kolei przekłada się na zależność finansową. Jeśli starasz się udowodnić wyższość tego uniwersum nad innym, to powinieneś odpowiednio się przygotować. Przychodzi paczka z komiksami, na półce z płytami świecą się rozszerzone wydania filmów o superbohaterach, w zakładkach przeglądarki masz oznaczone eseje najbardziej poczytnych geeków. Pozostaje zamknięcie się na cztery spusty, dużo lektury, seansów i będziesz ostry jak brzytwa. Bo w walce z komiksowym adwersarzem musisz być scyzorykiem dla ludzi z i spoza Twego miasta – ja jestem z DC/Marvela i tak już zostanie, czy tego chcesz czy nie. Na pozór najbardziej komfortowa sytuacja czeka Cię, gdy trafiasz na parę wiedzącą o superbohaterach „coś tam, coś tam”: dziewczyna jest zafascynowana muskulaturą Thora, facet jara się gadżetami Iron Mana, a po seansie Avengers: Age of Ultron naszym hipotetycznym kochankom wydaje się, że zjedli już wszystkie komiksowe rozumy. Możesz urabiać do woli: podtrzymywać ich w przekonaniu, tym samym zyskując kolejnych wyznawców Domu Pomysłów, lub odwoływać się do Nolana czy przypominać o tym, że Batman za chwilę da sobie po mordzie z Supermanem, i namawiać do konwersji na DC. Wojna największych wydawnictw powieści graficznych nie bez przyczyny określana jest mianem „świętej” – w jej realiach wiele z naszych postaw i zachowań czerpie z całego katalogu koncepcji religijnych. Tylko tutaj nie ma aż takiego znaczenia kondycja naszej wiary; liczy się to, gdzie lokujesz swoje wyznanie.
Źródło: Marvel
Najciekawsze w tej dywagacji jest być może to, że popkulturowa święta wojna Marvela i DC opiera się na paradoksie: wchłania w wielu miejscach idee zarówno z nienamacalnego świata duchowości, jak i z być może najbardziej realnego wydarzenia w dziejach – rozumianej kompleksowo wojny. Tematem do potężnych opracowań antropologicznych pozostaje kwestia tego, w jaki sposób wybieramy konkretną stronę sporu. Czy rzutuje tu łatwość identyfikacji z konkretnym bohaterem, czy dostępność danego komiksu w czasie dzieciństwa, czy dojrzewanie w czasach, w których tylko Dom Pomysłów rozpalał naszą wyobraźnię za pomocą filmów? Synonimem obciachu powoli staje się nieumiejętność wybrania swojej strony w tym pozorowanym przez koncerny medialne konflikcie. Jego tempo może fascynować: jeszcze kilka lat temu świat powieści graficznych był domeną przyczajonych w podziemiach geeków, by dziś trwać jako mózg, serce i płuca popkulturowego mainstreamu. Potężne, rozbudowane kinowe uniwersa komiksowych molochów stają się naszym okopem, bezpieczną przystanią, w której możemy skutecznie ukrywać się przed socjalizacyjnymi wymogami i trudami życia codziennego. Ta wojna nie ma w sobie nic ze sprawiedliwości – jest po prostu agresywną sztuczką marketingową, która kształtuje naszą wyobraźnię. Wisienką na torcie pozostaje fakt, że spór Marvela i DC pozwala mężczyznom na powiększenie swoich cojones, a kobietom na emancypację, dla której szlak przecierały komiksowe superbohaterki. Czytaj również: Marvel kontra DC – historia rywalizacji Jeśli dotrwałeś do końca tego artykułu, przyjacielu zanurzony w lekturze, powiedz mi więc: wieczorem siądziesz do Mrocznego Rycerza czy Iron Mana? Zdziwisz się, jak wiele po Twej odpowiedzi będę mógł Ci powiedzieć na temat tego, jakim człowiekiem jesteś…
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj