Parafrazując dowcip z brodą dłuższą niż u Gandalfa – lubicie ciepłą wódkę i spocone kobiety? Nie? To dalej siedźcie przy biurowym wiatraczku i oszczędzajcie urlop albo wybądźcie gdzie indziej, bo, jak to mówią, lepiej w zimie chuchać w dłonie, niźli siedzieć na Comic-Conie.
Ale poważnie. Śpieszę z przykładem. Chcecie zobaczyć sobotni panel Marvel Studios? Proszę bardzo, są trzy opcje:
lecicie na łeb na szyję do kolejki, najlepiej piątkowym popołudniem, czekacie na będące gwarantem wejścia do mieszącej parę tysięcy ludzi słynnej hali H(ell) opaski rozdawane tuż po zmroku, marnujecie pół dnia konwentu, idziecie grzecznie spać, rano stawiacie się z powrotem na miejscu, wchodzicie;
nie chcecie zmarnować pół dnia konwentu, stajecie w kolejce dopiero o świcie, czekacie jakieś siedem, może osiem godzin, macie szczęście, wchodzicie;
czekacie pod wyjściem na zakończenie pierwszego panelu, zaczepiacie ludzi i liczycie, że ktoś odsprzeda przepustkę umożliwiającą wyjście z hali H do łazienki (tak zwany "sikupon") za banknot z Ulissesem Grantem (choć słyszałem o takich, co bulnęli i trzy Benjaminy Frankliny), wchodzicie.
A jednak, mówiąc zupełnie szczerze, dzień, kiedy przed rokiem czekaliśmy z przyjaciółmi na rzeczone wydarzenie niemal pół dnia, zapamiętałem jako jeden z najfajniejszych na całym konwencie. Leżeliśmy na glebie, oglądaliśmy na komórkach trailery prezentowane tuż obok przez DC, zmienialiśmy się jak na sztafecie, żeby ktoś mógł sobie skoczyć na jakiś panel albo halę wystawową. I udało się. Inna sprawa, że wtedy swój sikupon odstąpiłem kumplowi, któremu mało serducho z klaty nie wyskakuje, kiedy słyszy o Marvelu, a mnie specjalnie nie zależało, bo i tak z ekipą Avengers cyklicznie robię wywiady. Oto element folkloru tej imprezy. Można się zżymać i wygrażać piąchą samemu Galactusowi, lecz prawda jest taka, że aby zobaczyć to, co się chce na Comic-Conie, trzeba albo odstać swoje, albo... odstać swoje. Tudzież wynająć za grube hajsy kolejkowicza, który postoi za nas. Co roku do San Diego przyjeżdża około dwustu tysięcy ludzi, hala H mieści, o ile mnie pamięć nie myli, chyba coś około ośmiu, czyli kalkulacja jest dość prosta. Jasne, nie każdego interesuje to, co tam pokazują (w tym roku mój przyjaciel i gospodarz, Kevin, zbył sobotnią hollywoodzką hucpę machnięciem ręki i chodził na warsztaty, moja dziewczyna wolała panele komiksowe, a Kuba Ćwiek i jego partnerka jedli w tym czasie lunch z Tomkiem Bagińskim i łapali kalifornijskie słońce... chyba, tak naprawdę nie mam pojęcia, co robili przez cały dzień), lecz mówię akurat o sobocie i akurat o hali H, bo to niemalże reprezentacyjne oblicze Comic-Conu, to stamtąd płyną wszystkie te zwiastuny i newsy, którymi się zachwycamy.
A cała reszta? Ba, sam przez ostatnie lata (to mój piąty Con z rzędu) pozostawałem pod urokiem rzeczonego miejsca, to tam przecież przybiłem pionę z Tarantino, zobaczyłem, jak Stan Lee cyka sobie selfika z ekipą X-Men i zajęło mi chwilę, żeby zidentyfikować "dziewczynę z wczorajszej imprezy" jako Jenna Coleman (zero blagi). Dlatego tegoroczne SDCC było dla mnie okazją, żeby poszwendać się gdzie indziej, nareszcie zobaczyć i posłuchać ludzi komiksu, których przecież tak cenię – Franka Millera, Jima Lee, Todda McFarlane'a czy Roberta Kirkmana. Do nich zwykle nie ma kolejek, może nawet uda się pogadać po panelu, spotkania są jakby bardziej osobiste, nie ogląda się ich na telebimach z kilometra. Dlatego, kiedy co roku pytany jestem: "Czy warto pojechać do San Diego na Comic-Con?", odpowiadam pokrętnie, pewnie zachęcając i zniechęcając jednocześnie. Bo jeśli ktoś, nakręcony Comic-Con Episode IV: A Fan's Hope Morgana Spurlocka, myśli, że przyjedzie do domu z torbą komiksów za dolka i selfiakami z obsadą Justice League, ten się myli. Ale po kolei.
Choć żaden ze mnie (jeszcze) weteran, będę się trochę mądrzył. Samo kupno biletu na Comic-Con to droga przez mękę. Jako że chętnych jest milion razy więcej niż wejściówek w puli, trzeba liczyć na szczęście (w tym roku mi dopisało i nabyłem bilet dla Pauliny, dziewczyny Kuby, każdy może zaklepać bodajże trzy; sam mam akredytację prasową). Załóżmy jednak, że dostaliśmy bilet. Teraz należałoby również znaleźć kawałek podłogi, żeby złożyć umęczone dwunastoma godzinami lotu gnaty (przy założeniu, że nie zamieszkacie na tych kilka dni w kolejce do hali H). Lecz, a jakżeby inaczej, baza hotelowa w San Diego nie jest w stanie przyjąć wszystkich chętnych. Dlatego, zgadliście, pokoje również losujemy. Na przykład, jeszcze zanim poznałem Kevina, który udostępnia mi materac, musiałem, chcąc nie chcąc, kimać w Hiltonie z widokiem na ocean oraz okolicznym Sheratonie, co kosztowało mnie polską średnią krajową (oczywiście pokój dzieliłem z trzema kumplami). Czyli hotel, bilet lotniczy oraz wejściówka to koszt rzędu sześciu, siedmiu koła. I, wykładając taką sumę, nie dziwota, że mamy swoje wymagania, chcemy Bena Afflecka podanego na srebrnej tacy (lepiej, na tarczy Kapitana Ameryki, a co) i autografu Stana Lee na podniszczonym egzemplarzu Spider-Mana od TM-Semic. A do tego pierwszego zagadamy, jeśli wylosujemy (a jak!) odpowiednią opaskę na stoisku DC, stercząc od rana pod centrum konwentowym niczym ekshibicjonista pod parkiem, i ruszymy do środka jak burza po otwarciu wierzei. Za podpis drugiego trzeba wyłożyć kilkaset zielonych, bo to przecież "Jego ostatni SDCC!" (organizatorzy sesji ze Stanem krzyczą tak odkąd pamiętam). Lecz nie demonizujmy. Nie sposób się tam nudzić, naprawdę. Jeśli nie macie ciśnienia na największe panele i nie musicie koniecznie zobaczyć nowego trailera jakiegoś filmu pięć minut przed całym internetowym światem, czeka was popkulturowe niebo. Bo w niedzielę albo czwartek (również piątek po południu, kiedy lud wyjdzie z paneli The Walking Dead i Gry o tron) wejść do hali H można bez problemu, z biegu i to wcale nie na gorsze rzeczy, niegdyś zaliczyłem sobie na spokojnie panele Igrzysk śmierci czy Synów Anarchii oraz spotkanie z obsadą starego serialu o Batmanie, w tym roku można było sobie wejść nonszalanckim, spacerowym krokiem na panel nowego Kingsman: The Golden Circle, The Defenders - Sezon 1czy Doctor Who. Mało? Ano nie.
Poza halą H też jest życie. Nie licząc tegorocznych paneli komiksowych (kiedy siedziałem na spotkaniu z Kirkmanem i McFarlane'em, moje serducho krwawiło, bo w sali obok prawił Grant Morrison), odhaczyłem chociażby David Duchovny opowiadającego o doświadczeniach na planie Z Archiwum X, a przed rokiem czy dwoma (już mi się nieco wszystko miesza i nakłada) spotkanie z ekipą Ash kontra Martwe zło czy, heh, panel z zespołem Metallica. Przy wolnych miejscach. Równolegle odbywa się tam bowiem kilkanaście punktów programu i nie sposób nie znaleźć czegoś interesującego, nawet jeśli jest się wyjątkowym malkontentem. Pozostaje również sala wystawowa, będąca swoistym sercem konwentu, której obejście rozkładam sobie na trzy dni. To tam kupuję komiksy, figurki, niepotrzebne mi badziewie i prezenty, to tam gadałem z Brusem Timmem, poznałem Tony'ego Sandovala i zobaczyłem rysującego swoje biuściaste panny Roba Liefelda, to tam podziwiałem modele Weta Workshop i czekałem na limitowane plakaty od Marvela, które zawsze gubię. No i są jeszcze offsite'y (po naszemu ofsajty), darmowe atrakcje znajdujące się poza terenem centrum konwentowego, stawiane przez stacje telewizyjne i wytwórnie filmowe. Ba, kiedyś producent gier Ubisoft zacumował przy marinie prawdziwy okręt piracki! A w tym roku bank rozbiła ekipa PR odpowiedzialna za film Blade Runner 2049 – na jednej z ulic postawiono bowiem jebutną (przepraszam za wyrażenie, ale inne nie pasuje) halę, gdzie prócz świetnej prezentacji VR czekała na chętnych scenografia z filmu (ze statystami poprzebieranymi za gliniarzy, prostytutki i szalonych zaczepiaczy), rekwizyty, trzy szoty łychy i... kluski. I jak mam żałować, że w tym roku praktycznie odpuściłem sobie halę H?
Wyjazd do San Diego jest problematyczny dla nas głównie ze względu na wysokie koszta i pewną losowość całego wydarzenia, ale, gwarantuję, to jak narkotyk: raz spróbujesz, polecisz z powrotem, choćbyś miał(a) chodzić przez rok w jednych jeansach. Stąd lojalnie ostrzegam: nie jedź na Comic-Con. A ja już myślę o kolejnym.
Bartek Czartoryski. Redaktor wydania weekendowego, samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.