Avengers: Endgame podbija kina na całym świecie. Najwyższy czas zastanowić się nad tym, co z tego triumfalnego marszu wynika zarówno dla samego MCU, jak i DCEU?
Avengers: Endgame, wielka kulminacja Kinowego Uniwersum Marvela już za nami. Żyjemy w świecie po Końcu gry, który jest na drodze do odebrania Avatarowi tytułu najbardziej dochodowego filmu wszech czasów. Lista rekordów, które produkcja pobiła, nie ma końca, podobnie jak lista zachwytów fanów. 11 lat, 22 filmy, wszystko mniej lub bardziej ze sobą połączone, tworzące najdroższy w historii superbohaterski serial - to musi robić wrażenie. I robi, nawet na fanie DC takim jak ja, który powinien mieć wszelkie powody, by Marvela nie lubić... Ale jednak lubię. Wrażenie robi nie tylko rozmach i sposób, w jaki największy konkurent DC złożył swoje uniwersum do kupy, ale też zainteresowanie widzów, które był w stanie utrzymać na przestrzeni tych lat. Przypomnijmy, że zmierzch superbohaterów najróżniejsi spekulanci wieszczą od dość dawna, tymczasem herosi nadal tu są i nie zapowiada się, by mieli ochotę odłożyć swoje młoty, peleryny i tarcze na półkę, by te obrosły kurzem. Teraz, gdy Marvel zakończył tzw. Sagę Nieskończoności, otwiera się miejsce dla DC do opowiedzenia własnych historii.
Ustalmy jedno, by uniknąć zbędnych sporów i przepychanek pomiędzy obozami – pomimo że DC swoją pierwotną szansę na zbudowanie własnego uniwersum prawie zaprzepaściło, a w oczach wielu już od dawna jest skazane na porażkę, fakt pozostaje faktem, że ma ono swoich wiernych zwolenników. Problemy na najwyższych szczeblach władzy w ich macierzystej wytwórni Warner Bros. obrosły wręcz legendą; czytaliście i słyszeliście już o tym - nie rozwodząc się nad tym zbytnio, przyjmijmy, że początki DCEU nie były kolorowe i nie wszystko poszło tak, jak niektórzy fani i sami twórcy by tego chcieli. Teraz jednak sytuacja ta może się mocno zmienić.
Jedno, co bez wątpienia Avengers: Endgame pokazało, to potencjał możliwości i pełną moc komiksowego szaleństwa, które gdy tylko zostanie uwolnione z łańcuchów i okowów, potrafi być epickie czy wręcz spektakularne. Ostatnia odsłona MCU to nie tylko koniec gry dla uniwersum Marvela, to także dwa dodatkowe znaczenia – zamknięcie gry w sensie slangowym, czyli nawet nie przeskoczenie poprzeczki, ale jej złamanie, oraz koniec ery powściągliwości, usilnego urealniania filmów komiksowych i odzierania ich z tego, czym są i co jest ich największą siłą. Dotychczas widzowie patrzyli na świat komiksów przez dziurkę od klucza, teraz jednak, gdy Endgame wywaliło drzwi z framugi, możemy zobaczyć oceany możliwości przed nami. Pierwsze jaskółki na niebie już to zwiastują.
James Gunn, który w DCEU objął pieczę nad drugą częścią Legionu samobójców, zamierza wygrzebać z najgłębszych czeluści piwnic DC postacie tak absurdalne jak Polka Dot Man, Ratcatcher, Peacemaker czy King Shark, które zapewne wielu z was kompletnie nic nie mówią – i o to właśnie chodzi. Świat komiksów to nie tylko Superman i Batman, to potencjalnie nieskończone pokłady bohaterów i fantastycznych opowieści, które w rękach sprawnego twórcy, takiego jak choćby Gunn, mogą stać się źródłem wielkiego sukcesu. Czy jeszcze kilka lat temu ktokolwiek przy zdrowych zmysłach sądził w dniu ogłoszenia przez Marvel kinowych Strażników Galaktyki, że masowa publika, na co dzień niezaznajomiona z komiksami, pokocha film o gadającym drzewie i szopie praczu w kosmosie? Oto kwintesencja potencjału powieści graficznych, która teraz tylko czeka na wykorzystanie.
Tu wchodzi biedne, poniewierane i niedoceniane DC, które na ławce rezerwowej posiada całe zaplecze świetnych bohaterów i rewelacyjnych opowieści - te aż się proszą, by je zaadaptować w filmach. DC to przecież nie tylko Batman, Superman i Wonder Woman, to cała armia postaci, które nigdy nie dostały swojej szansy, by błyszczeć. Przedsmak i pewien urywek potencjalnej przyszłości widzieliśmy w filmie Aquaman, który - nie oszukujmy się – jeszcze do niedawna w świadomości masowego widza był raczej żartobliwym memem, niż postacią mogącą szturmem (lub raczej sztormem) zdobyć kina i stać się najbardziej dochodowym filmem DC w historii. Tak, koleś, który gada z rybami to w tej chwili numer jeden w filmowym świecie DC. Każdy, kogo mogłoby to szokować, powinien przygotować się na znacznie większy wymiar szaleństwa, jakim będzie post-avengersowy świat. Od teraz żaden pomysł nie powinien być zbyt głupi lub za bardzo absurdalny, żadna postać zbyt komiksowa czy dziwna. Skończyły się, przynajmniej w teorii, czasy szefów wytwórni, mówiących swoim scenarzystom i reżyserom: „to jest za bardzo jak komiks, nikt tego nie zrozumie”. Żyjemy w świecie, w którym Marvel nakręcił film o superbohaterach cofających się w czasie, w którym wszystkie postacie z 22 odsłon projektu spotkały się na polu bitwy w monumentalnej scenie czystego nerdowskiego uniesienia. I produkcja ta pobiła finansowo nietykalnego od roku 1997 Titanica; to powinno powiedzieć wam wszystko o momencie, w jakim się znajdujemy. Widzowie są gotowi.
Marvel przez 11 lat zbudował grunt dla DC. Owszem, z początku te dwie marki podgryzały się nawzajem, jak to mają w naturze, DC próbowało niepotrzebnie nadgonić konkurencję, Marvel odrobinę sobie pożyczył tu i tam w kwestii inspiracji, ale w tym momencie DC powinno być wdzięczne za podwaliny, jakie ich rywal położył dla nich, gdyż teraz nie będą mieli już żadnej wymówki. Jeżeli coś popsują, będzie to tylko i wyłącznie ich wina, ponieważ widownia jest gotowa i żądna nowych przygód. Można by pomyśleć, że Endgame będzie dla widzów końcem zainteresowania, ostatecznym zmęczeniem materiału; bo cóż po takim finale można jeszcze dodać? Tymczasem świeżutki trailer Spider-Man: Daleko od domu odpowiednio gra na emocjach i implikacjach Endgame, wprowadza koncepcję multiwersum i to wystarczy, by wzbudzić zainteresowanie nawet sceptyków takich jak ja, dla których druga odsłona przygód Pająka jawiła się jako film co najmniej średni. W tej chwili jestem zaintrygowany tym, co Marvel zrobi z koncepcją alternatywnych światów i czy Tony Stark będzie dla Petera Parkera wujkiem Benem MCU, którego śmierć nauczy go, iż z wielką siłą wiąże się wielka odpowiedzialność.
Powinienem być zły, skoro Marvel zabiera DC najlepsze zabawki, wszak zarówno koncepcja multiświatów, jak i sam pomysł połączenia wszystkich bohaterów wydawnictwa w jednym, gigantycznym evencie, to ich pomysł. Jako fan i czytelnik Detective Comics nie mogłem nie wyobrazić sobie, oglądając Endgame, filmowej wersji Kryzysu na Nieskończonych Ziemiach, klasyku DC z roku 1985, w którym bohaterowie z wielu alternatywnych wersji naszej planety łączą siły w walce z kosmicznym zagrożeniem. Powinienem być zły, bo pierwotny plan Zacka Snydera na DCEU zakładał atak Darkseida na Ziemię, eskapadę na jego macierzyste Apokolips, gdzie bohaterowie przegraliby, niemal doszczętną destrukcję naszej planety, podróż w czasie Flasha w celu zapobieżenia katastrofie i ostateczne poświęcenie Batmana, by uratować ludzkość. Brzmi trochę jak Endgame? To żadna nowość, że historia DC i Marvela to niekończące się pasmo zapożyczeń lub dokładnie tych samych pomysłów. Powinienem być zły też na DC, bo końcówka Avengers: Endgame, tak bardzo podobna w koncepcji i wykonaniu do finału Batman v Superman: Świt sprawiedliwości, działa o wiele lepiej u Marvela dzięki ilości czasu, jaką miał on na budowę swojego uniwersum i przedstawienie bohaterów. Po Supermanie nie płakałem podczas pierwszego seansu, po Iron Manie owszem. Czasu nie można kupić, ale być może właśnie to otrzymało od Marvela DC. Czas na drugie podejście i porządną rozbudowę własnego, tak bardzo bogatego uniwersum. Teraz, gdy nie czują już oddechu rywala na plecach, gdy zakończył on swój maraton i szykuje się powoli do kolejnego, DC może zupełnie spokojnie przedstawić widzom nieznanych dotąd bohaterów w ich własnych małych światach, które mogą zostać poszerzone i powiększone, by pewnego dnia swoim kulminacyjnym zwieńczeniem, zbierającym herosów z kilkunastu filmów nawet zawstydzić Marvela i ich Endgame. Wszystko jest możliwe.