Luke, Leia i inni starzy bohaterowie w nowych Gwiezdnych Wojnach 

Czy potrzebowaliśmy starych bohaterów? Oczywiście, bez dwóch zdań. To dla nich głównie przyszli fani Gwiezdnych Wojen. Myślę, że nie trzeba w ogóle rozwijać tej argumentacji. Pytanie tylko jest takie, czy musiało to wyglądać dokładnie w ten sposób? Zaczynając od trójcy i najlepiej ukazanej postaci. Leia. Generał, Księżniczka i Mistrzyni Jedi. Tak jak nie jestem fanką Abramsa, to muszę przyznać, że jej cała historia to najjaśniejszy punkt najnowszej trylogii. Czy żałuję, że nie pokazano od początku Lei z mieczem? Oczywiście. Jednak jednocześnie bardzo pasowało mi to do jej postaci. Leia zawsze chodziła własnymi drogami, wymykając się stereotypom. Przemiana walecznej księżniczki w mistrzynię Jedi była zbyt prostym wyjściem dla tej postaci. Generał Leia, ktoś, kto zasłużył na miano, nie dane mu przez rodowód czy specjalne talenty, było świetnym zwieńczeniem tej postaci. Zwłaszcza, że jak pokazuje ostatnia część, to była jak zwykle Lei decyzja, jaką drogą podąży. Niestety, co do reszty, można mieć mieszane uczucia. I tak jak ja jestem jedną z osób, której całkiem podobała się przemiana Luke’a w starego, zniszczonego człowieka, zmęczonego ideałami, to żałuję, że zabrali wszystko, co przeżył Luke w EU. I nie mówię tu tylko o Marze Jade. Jednocześnie, dali nam jeszcze człowieka, który jest gotów zabić własnego siostrzeńca i który jednocześnie, gdy jego siostra działała, wolał schować się na swojej wyspie i udawać, że nie istnieje. Trochę za mało w tym wszystkim znanego nam Luke’a, nawet jeśli jego rozgoryczenie na starość miało być pomysłem jeszcze Lucasa. Jeśli chodzi o Hana Solo, to ciężko cokolwiek powiedzieć, skoro tak perfidnie wykorzystano go w pierwszej części najnowszej trylogii. Czy to był dobry stary Han? Czy ten Han się trochę zmienił? Jak wiele możemy powiedzieć o tym bohaterze, by nie iść w niepotrzebne nadinterpretowanie? Zwłaszcza że Hana Solo brakowało w reszcie filmów, a czuć to było najbardziej przy roli Chewbacci, który, choć oczywiście, miał swoje wątki fabularne, wydawał się w wciąż nie do końca na miejscu. Ciężko też coś powiedzieć o innym przyjacielu Hana, Lando. Choć sama postać w ostatnim filmie była przyjemnym światełkiem w tunelu, a przedstawione życie Calrissiana pasowało do jego postaci, to jednak jego pojawienie się dopiero teraz, trochę źle mówiło o nim samym. Naprawdę nie przybyłby wcześniej, słysząc o śmierci przyjaciela? O problemach Lei? O Benie? A pojawia się na dziwnym jarmarku pośrodku pustyni? Jednak wróćmy do proszonego już wątku najbardziej “bolesnego” powrotu, bo nie wiem jak inaczej nazwać pojawienie się Palpatine’a. O tym, czy był sens pojawienia się jego postaci, pisał już Adam Siennica, więc nie będę go powtarzać. Nie zgodzę się jednak z jednym, że nie podważa to całego poświęcenia Anakina - dla mnie wręcz przeciwnie. Anakin nie tylko wtedy ,,zmartwychwstał”, uratował się od ciemności, ale jednocześnie pokonał symbol ciemnej strony, kogoś, kto miał nad nim kontrolę. I dla mnie to jest zniszczenie całego jego poświęcenia. A przynajmniej jego umniejszenie. Zresztą, to też pokazuje dużą wadę filmowych Gwiezdnych Wojen - czy naprawdę nie są w stanie stworzyć wiarygodnego złego, tylko muszą odgrzewać stare kotlety? Czy nie można było bardziej rozwinąć zakonu Ren i jakoś z nich zrobić zagrożenie, zamiast po raz enty stawiać Palpatine’a? Albo wrócić do Jar Jar Binksa i tym razem zrobić to dobrze, naprawić błąd prequeli, jak postulowała nieco odważniejsza i oryginalniejsza część fandomu, która widziała go jako głównego Sitha, zamaskowanego pod postacią pozornie niegroźnego Gunganina? Teraz możemy już tylko gdybać. Jednak nawet wykorzystując już tę postać, można to było zrobić lepiej. Same ostatnie sceny to trochę parodia filmów tego typu, a nie poważny moment. Palpatine w ciągu kilku sekund przechodzi od nie chcę cię zabić przez jesteś mi potrzebna do a jednak cię zniszczę. Bardziej bawi, niż trzyma w napięciu.
fot. Annie Leibovitz

Rey i Kylo Ren. Nowe postaci w Gwiezdnych Wojnach

Skoro już omówiliśmy stare postaci, warto zastanowić się, czy potrzebne były nowe, a przynajmniej takie, jakie otrzymaliśmy w kolejnej trylogii.. Tu znowu muszę poruszyć temat odgrzewanych kotletów, zwłaszcza w przypadku Poe. Choć oczywiście jego miłość do androida była piękna, to czy już gdzieś tej postaci nie widzieliśmy? Rozbójnika-zawiadaki z szelmowskim uśmiechem? Już nowsze światło na świat rebeliantów dawała Rose, choć również nie należała do lepiej zbudowanych postaci. Jednak tak jak Poe miał swój urok, trudno cokolwiek powiedzieć o Finnie. W pierwszej części biega za Rey i próbuje zwrócić na siebie jej uwagę, w drugim ma wątek trochę osobny (z którego sam aktor nie był zadowolony, acz ja jednak nie oceniałabym tego motywu tak surowo), by pod koniec wrócić do bycia comic relief i szukać uwagi Rey. I tak, rozumiem wszystkich fanów Poe i Finna. Tylko, że Finn jako osobna postać niewiele miała do zaoferowania oprócz samego początkowego pomysłu Szturmowca, odwracającego się od Imperium (choć znów, fani ,,Gwiezdnych Wojen” wiedzą, że nie jest to aż taki nowatorski pomysł). I zamiast wcześniej pokazać, że Finn może być wrażliwy na Moc, po raz kolejny jego wątek wykorzystano w ramach żartów. Mówiąc o mocy, musimy przejść do Rey. Rey Skywalker, Rey Palpatine czy Rey Kenobi, jak przez dłuższy czas sądzili fani. Czy Rey, zwłaszcza Rey Palpatine, była pomysłem dobrym? Na pewno szyty grubymi nićmi, skoro nikt nie słyszał o synu Imperatora, który mu się sprzeciwił i uciekł, razem z żoną i córką (zresztą, najbardziej boli to - zrujnować TAKI wątek!). Jednak czy sama Rey miała nam coś do zaoferowania poza wielką tajemnicą? Niestety, znając już jej przeszłość, nie zostaje wiele, oprócz zbyt utalentowanej dziewczyny, która jest wrzucona w wielką przygodę. I już nawet nie wchodząc w sam temat, czy sensownie było robić z niej wnuczkę Palpatine’a czy może jednak dać kogokolwiek innego, zwłaszcza zupełnie nieważnego, jak mówił Kylo Ren. Czy nie lepiej było od początku stworzyć kobietę, która zna swoje dziedzictwo i się go boi? Która zastanawia się czy mrok ma we krwi i czy jej nie pochłonie? A tak zalążki tego wątku mamy dopiero w trzeciej części, szybko przykryte scenami akcji. I tak jak przez cały film wszyscy mówią Rey, że nieważne jest kogo jest wnuczką, a ważne, kim ona sama jest, sama końcówka filmu temu przeczy. Jasne, można interpretować “Rey Skywalker” jako oddanie hołdu osobom, które najbardziej służyły jej jako figury rodziców (którzy wiedzieli dokładnie, kim jest i widząc zamartwiającą się tym dziewczynę, nie zamierzali jej o tym powiedzieć...). Z drugiej strony czy Rey Palpatine nie byłaby w pewnym sensie oczyszczeniem dla tego nazwiska, uhonorowaniem ludzi, którzy zginęli dla swojej córki? Pokazaniem właśnie, że dziedzictwo, nazwisko nic nie znaczy? Ale, czy nie zaburza to właśnie wszystkich wcześniejszych części jako opowieści o Skywalkerach? Mówiąc o dziedzictwie, nie można zapomnieć o drugim, a raczej pierwszym najważniejszym bohaterze najnowszej trylogii. Ben Solo. Kylo Ren. Choć na początku wywoływał raczej uśmiech zażenowania, to nie można mu odebrać tego, że był najlepiej rozwijającą się postacią całej sagi. I tak jak samo jego przejście na złą stronę mocy czy zabicie ojca wydawało się pisane w brudnopisie i niepoprawione, to pomysł, aby zrobić odwrotną historię do Anakina, był naprawdę dobry. Zatrudnienie Adama Drivera do tej roli - jeszcze lepsze. Dlaczego omawiam tylko przy tej postaci zarówno aktora jak i bohatera? Dlatego, że uważam, że Ben oderwany od Drivera straciłby wiele. Driver nadał mu subtelności, grą pokazał każdą drobną przemianę dziejącą się w tej postaci. I to widać i w to można uwierzyć, nawet mimo ograniczeń narzuconych Kylo Renowi przez Abramsa. Pytanie tylko, czy to jak skończył, miało sens. Wiem, że pojawiły się teorie, iż jego koniec był w pewnym sensie piękny - niespełnione marzenie Anakina o uratowaniu ukochanej osoby, udało się spełnić jego wnukowi. Jednak z drugiej strony, skoro jego cała historia miała być odwrotnością historii Dartha Vadera, to czy nie lepiej mu dać szczęśliwy, wymarzony koniec? Pokazujący, że na całą rodzinę Skywalkerów czekają teraz spokojniejsze czasy? Pozostawienie tej postaci z białą kartką, która teraz ma mnóstwo możliwości, a jednocześnie musi uważać, bo przeszłość na nią może czyhać? Ciekawym pomysłem, otwierającym drogę do kolejnych filmów, byłoby też pozostawienie Kylo Rena na czele Najwyższego Porządku, być może z Rey u boku.  W takim wypadku także zrealizowałby marzenie dziadka, ale z już jego mroczniejszych czasów. Jednak na tak prowadzoną fabułę Abramsowi na pewno nie starczyłoby odwagi. Zabicie Bena w pewnym sensie było pójściem na łatwiznę. A z tego, co przeniknęło do mediów - taki też nie był plan początkowy. Sam Adam Driver wyznał, że nagrywał sceny na Tatooine…
fot. Lucasfilm

Gwiezdne Wojny a poprawność polityczna 

Jednak rzeczą, która chyba najbardziej rozpalała wyobraźnie fanów, był czynnik społeczny. I oczywiście, mówię tu o postawieniu Rey jako najważniejszej bohaterki czy zrobieniu z Finna jednego z główniejszych postaci. Pojawiło się z tego powodu wiele artykułów, hejtów i (tego co prawda mniej) przyklasków, zwłaszcza na początku. Tylko czy to było naprawdę coś nowego w świecie Gwiezdnych Wojen? Będę mówiła tu tylko o filmach, bo w komiksach i książkach odpowiedź jest prosta - nie, nie było. Co do filmów, odpowiedź jest bardziej mieszana. Z jednej strony, kobieta jako główna bohaterka sagi nie jest niczym nowym, tak samo jak czarnoskóry bohater. Mieliśmy Leię, Padme, Lando czy Windu. Tego typu postaci zawsze były, w najnowszej serii “podwyższono” tylko ich status. Kobieta stała się najważniejszą postacią w trylogii, a czarnoskóry bohater - jednym z głównych bohaterów, zamiast pobocznym. To, co dały nam nowe Gwiezdne Wojny, to większa różnorodność, zarówno płciowa jak i rasowa, w tle całej historii. Wśród rebelii mieliśmy mnóstwo osób, obu płci i wielu ras, czego przykładem jest między innymi Rose. To, że kobiety były również na wyższych i ważniejszych stanowiskach też jest zauważalną zmianą (podkreślam: kobiety, a nie jednostki typu Padme czy Leia). Czy to są duże zmiany, nie mnie oceniać. Jednak jest coś, na co Gwiezdne Wojny nie są się w stanie zdobyć. I jest to zrobienie z głównego bohatera kosmity. To, co udało się Marvelowi, producenci sagi (w tym wskazywana jako główna winna całego zamieszania w tym kontekście Kathleen Kennedy), nadal bali się tknąć. I w ten sposób, od ponad czterdziestu lat, jednym kosmitą z głównych bohaterów jest wciąż ten sam Chewbacca…
fot. Lucasfilm

Więc czy warto było szaleć tak w odległej galaktyce?

Tak jak wspomniałam na początku - filmy musiały powstać. Nie było innej opcji. To, że udało się jeszcze zgromadzić całą starą obsadę, to cud, zwłaszcza że wkrótce straciliśmy Carrie Fisher. A tak mogliśmy obejrzeć ją jeszcze raz, w roli życia, która zapoczątkowała i zakończyła karierę tej aktorki. Czy producenci mieli łatwe zadanie? Nie, na pewno nie. Czy jednak mogli stworzyć pewne rzeczy inaczej? Oczywiście. Jednak mleko się rozlało, a historia potoczyła się tak, a nie inaczej. Może w przyszłości Lucasfilm poradzi sobie z tym lepiej, śladami Marvela (choć również Marvel miał zgoła inną sytuację). Jednak mimo że jestem wściekła na całą tę nową trylogię, dobrze, że powstała. Bo tak jak głosi znany mem - warto po prostu być tym fanem, co się cieszy, że powstały nowe Gwiezdne Wojny. Zwłaszcza ze starą obsadą. Także, czy warto było kochać tak tę sagę, że aż bolało, patrząc na to, co wyprawiają z nią producenci? Odpowiem jak prawdziwy psycholog - “To zależy”. Nikt nie obiecywał, że ta miłość będzie łatwa.
fot. Lucasfilm
PS. Chciałabym również podziękować Marcinowi Olechowskiemu za pomoc przy tworzeniu tego tekstu.
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj