Czasem wydaje mi się, że prawdziwie dobre historie nie mają autorów, że tworzą się same, dając pozór, iż stworzyły je wyłącznie fortunne zbiegi okoliczności. Wtedy, w takim przypadku, wszystko buduje się i powstaje na opak, bo taka opowieść co prawda jest już gotowa, ale jeszcze nie odbył się cały proces, w wyniku którego powstała. Nikt nie popełnił błędów nowicjusza, nie przeszarżowano w jednej decyzji, nie stchórzono w drugiej, nikt się z nikim nie pokłócił, autor nie cierpiał twórczej niemocy i frustracji wynikającej z niezrozumienia. I wtedy ta historia, ów produkt finalny, kieruje w przeszłość swe sprawcze macki i szuka elementów, które byłyby jej godne.  Stąd, wierzę w to głęboko, biorą się arcydzieła. Tworzą rzeczywistość, w której jest dla nich miejsce. Zawczasu zaznaczę – Logan, o którym będzie mowa, nie jest arcydziełem. Mógłby nim być. Uważam, że naprawdę brakowało do tego mniej, niż można się spodziewać po historii w jakimś stopniu poruszającej się na pasku franczyzy. Jednak prawie zwycięzca to nie zwycięzca. Nadal podium, wielki powód do dumy, jednakże bez złota. Odnoszę jednak wrażenie, że czy się udało, czy nie, ta historia, niczym arcydzieło właśnie, zbudowała sobie przeszłość. Przyglądając się temu niezwykłemu splotowi zdarzeń zacznijmy od samego filmowego uniwersum X-Men. Nie uważam go za udane. Pierwsza trylogia była bardzo nierówna, stanowiła zlepek scen utaplanych w chaosie narracji pozornie złożonej, ale sprowadzającej się w gruncie rzeczy do bardzo prostych, wręcz uproszczonych, historyjek. Druga trylogia zaczęła z wysokiego C, ale po drodze splotła się z pierwszą, ujawniając przy tym brak pomysłu na całe uniwersum, nawet w tak szalony sposób teraz połączone. Gdzieś w tym wszystkim fatalnie zmarnowana historia projektu X, nie najgorsza, ale przycięta pod popcorn Millerowska opowieść o Rosomaku w Japonii. Wreszcie – Logan. Ten, który był w tej historii od początku do końca, ten, który obserwował wszystkie jej przemiany i sam się zmieniał, rósł, dojrzewał. Od chłystka, jakim był w pierwszej części – naprawdę długo nie mogłem przeboleć Hugh Jackman w tej roli – przez wręcz komiksowy ideał, jaki osiągnął na moment w X-Men: Days of Future Past, po Jamesa z Logana. Człowieka, który nie chce mówić o tym, co było, ale gdyby musiał, powiedziałby: "To, co widzieliście do tej pory, nie było prawdą. To tylko opowiastki, które mogą wam dać pewne wyobrażenie o tym, jak to moje życie wyglądało".
X-Men/materiały prasowe
Bo nieważne, co mówią nam często twórcy, którzy chcą swoje dzieła dopowiadać post factum. Wypuszczając na świat utwór, tak naprawdę tracą nad nim kontrolę. I w tym przypadku, niezależnie od tego, co się mówi, Logan w jakiś sposób jest kontynuacją, ale i nie jest. Bo to nie ten sam świat, który znamy z poprzednich filmów.  Spójrzmy na poziom przemocy, krwi i ran. Powiecie: jasne, ale to wynika akurat ze zmienionej kategorii wiekowej. To "R" sprawiło, że teraz jest krwawiej. I tak, to oczywiście prawda, ale też w żaden sposób nie zaprzecza moim słowom. Bo przecież o wyższej kategorii reżyser James Mangold marzył już przy poprzednim filmie, a mimo to do kin poszła wersja łagodniejsza, ocenzurowana. Trzeba było prześmiewczego Deadpoola łamiącego czwartą ścianę, wpływającego na swoją rzeczywistość równie mocno, jak na naszą, by pokazać, że czasem warto zaryzykować. Czy w ten sposób Opowieść chciała pokazać, że już czas? Że ta część filmu ma się wyraźnie odróżniać od pozostałych? Ma pokazać także na metapoziomie to, na co wielokrotnie zwraca uwagę bohater filmu, patrzący na komiksy z rysunkową wersją samego siebie? „To są bzdury, zmyślone brednie”, mówi, a potem okazuje się, że część z tych bredni ma jednak jakieś osadzenie w rzeczywistości. Czy tym dla Logana są poprzednie filmy? Uładzoną, komiksową wersją prawdziwych przygód mutantów? Opowieściami na faktach, ale nie zapisami tychże?  Jeśli tak, to wychodzi na to, że prawdziwego i jedynego Wolverine'a poznaliśmy dopiero teraz. Że oto człowiek, o którym tyle słyszeliśmy, który obrósł legendą, ale nikt go wcześniej naprawdę nie spotkał. Więc oto on, ze wszystkimi bliznami, stary, przemęczony i przygnieciony tak beznadziejnością życia, jak i ciężarem win, ale nadal z zasadami, za które tak go ceniliśmy, gdy nam o nim mówiono. Teraz wreszcie poznajemy człowieka. Czytam wypowiedzi twórców o tym wszystkim, co w filmie miało się pojawić, a czego nie ma. O retrospekcjach z niszczoną szkołą, o mieszkaniu w kadzi po bourbonie i całej masie innych plotek i ciekawostek. Myślę o tym, co byłoby, gdyby Disney dogadał się z 20th Century i gdyby w ten sposób doprowadzono do ekranizacji „Wolverine. Old Man Logan.  To wszystko, z różnym stopniem prawdopodobieństwa, mogło się zdarzyć. A jednak zamiast tego siłą sprawczą dla filmu stała się determinacja Ryan Reynolds, który zapragnął odkupić się przed fanami za występ w pierwszej solowej opowieści o Wolverinie i wywalczył nam prawdziwego Deadpoola i kategorię R dla Logana. Splata się, prawda? Bo dobra Opowieść  chce być opowiedziana na swoich zasadach. A Hurt? Utwór, który podłożono jako muzyczną ilustrację dla pierwszego zwiastuna Logana to przecież też splot historii. Po pierwsze napisał go Trent Reznor, ale ostatecznie stracił na rzecz Johnny'ego Casha, gdy okazało się, że to w zasadzie piosenka o życiu Faceta w Czerni, idealnie pasująca jako jego artystyczny testament. Ktoś bardzo słusznie uznał, że ta opowieść pasuje również do Rosomaka i tak powstał zwiastun rozbudzający nadzieje.  A może było inaczej? Może pierwszy był utwór The Man Comes Around, który film domyka? Może ktoś uznał, że opowieść  o bezimiennym człowieku, który przyjdzie nas sądzić w Dniu Sądu – nie pada jego imię, więc i my zostawmy je w domyśle – pasuje do podkreślenia dwoistości natury Logana, do jego bycia człowiekiem i czymś więcej zarazem, i to stąd Cash, a Hurt to tylko pójście za ciosem? Tak czy owak, splotło się, by dać podwaliny pod godną historię.
Johnny Cash/fot. Daniel Coston
Myślę również o hołdach w tym filmie, które złożono – nienachalnie i nieprostacko. O szacunku dla gatunków: zarówno westernu czy kina drogi, jak i kształtującego się coraz wyraźniej kina superbohaterskiego. O odwadze, by stać się dziełem antygatunkowym, jakim kiedyś Eastwood uczynił Unforgiven. Tam zresztą również poznajemy bohatera, którego inni znają z legend i opowieści, a to, co słyszymy, długo nie zgadza się z widzianym obrazem.  Do tamtego filmu – który mam za skończone arcydzieło – również trzeba nas było przygotować. Tam również Opowieść sięgała mackami głęboko w przeszłość, by wszystko ustawić na swoim miejscu. Myślę wreszcie o tym, jak to ja sam musiałem się na ten film przygotować. Jak musiałem zostać ojcem, by zrozumieć pewne rzeczy, musiałem dorosnąć, zderzyć się z dojrzałością, z niepowodzeniami, z porażką, depresją, poznać przyjaciół, stracić ich, przekonać się, że czasem tu i tam przeinwestowałem. A jednocześnie, w alternatywnym życiu, poznać te wszystkie westerny z wieńczącym je ukoronowaniem kariery Johna Wayne'a, Prawdziwym męstwem, ale i historie o przyjaźni i odkupieniu. O szansie na dopełnienie pustego z jakiegoś powodu życia.  Musiałem zobaczyć Leona zawodowca, poznać Marva z Sin City czy historię Joela i Ellie z The Last of Us. Dobra Opowieść wie, jak i kiedy chce być opowiedziana. Kiedy nadchodzi jej czas. Logan wiedział. I przygotował mnie na siebie tak, że lepiej nie mógł. Powiedział – będziesz świadkiem tego, jak odchodzi bohater, czyli taki ktoś, kogo nie da się naprawdę pokonać i złamać. Może to cię czegoś nauczy. Nauczyło. Dziękuję.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj