George Lucas stworzył w Gwiezdnych Wojnach nie jeden świat, a wiele. I przy tym tak sprytnie go umiejscowił w naszej wyobraźni, by ciężko było się z nim rozstać. Bazując na mitach, archetypach i świetnej intuicji, dokładnie wyczuł, czego potrzebujemy i nam to dał. Jakby z góry wiedząc, czego oczekujemy – różnorodności, ale bez przesady, wszechświata pełnego ludzi, ale z najdziwniejszymi kosmitami w tle, historii krążących wokół kilku postaci, które co chwila natrafiają na siebie przemierzając wielki kosmos. Za filmami poszły inne media – książki i komiksy spod znaku Star Wars (niezależnie, czy należą do starego, czy nowego kanonu) wciąż krążą wokół tych samych wątków i postaci. Twórcom powieści omarkowanych jako Gwiezdne Wojny długie lata zajęło odejście od schematu. Luke, Leia i Han (czasami jeszcze Lando) na początku zajmują się różnymi sprawami na różnych planetach, by i tak w finale spotkać się w jednym miejscu, bo okazuje się, że wszystkie wątki były podskórnie połączone. Wielki wszechświat, w którym ta sama grupka osób wpada na siebie co chwila niczym uczniowie z jednej szkoły na przerwach między lekcjami. A kiedy już pojawiły się fabuły rozgrywające się tysiące lat wcześniej albo setki lat później niż filmy, to i tak okazywało się, że dzieją się na tych samych planetach, które widzieliśmy na ekranie, albo ich bohaterowie też noszą nazwiska Skywalker i Solo. I chociaż sarkaliśmy na to czasem i żartowaliśmy sobie z takich tanich zagrywek, wciągaliśmy kolejne powieści i komiksy z dużą radością. Ba, poszliśmy rok temu do kina, by obejrzeć jeszcze raz to samo, tylko trochę inaczej opowiedziane. I będziemy dalej czytać i oglądać, prawda? Czym więc różni się wszechświat Gwiezdnych Wojen od tych innych znanych z popkultury? Z pewnością ilością fabuł – tu równać się z nim mogą co najwyżej 2–3 inne popkulturowe uniwersa. To wszystko jest też tu świetnie zorganizowane – mamy przewodniki po planetach, gwiezdne mapy, opisy i plany wszelkich kosmicznych statków itp. Nie wszystko zostało jeszcze przefiltrowane przez nowy kanon, ale rozmach i dokładność tych pozycji zawsze robi wrażenie. Moim zdaniem jednak najważniejszy jest inny trop. To, że Lucas od samego początku wyraźnie i z premedytacją odciął się od nas. Od Ziemi, od ludzi, od naszego dziedzictwa. To nie jest nasza przyszłość, to po prostu (wszech)świat gdzieś obok, który z naszym nie ma nic wspólnego. Oczywiście odnajdujemy w nim tropy, aluzje, a jeszcze więcej czerpiemy, nazywając to, co nas otacza, hasłami ze Star Wars, ale nie mamy z tą fabułą nic wspólnego. Był to ruch bardzo odważny, nowatorski i tak naprawdę do dziś bardzo rzadki. Większość twórców kosmicznych światów albo od razu, albo po chwili sięga po kotwicę naszego układu planetarnego. Bo tak jest bezpieczniej i prościej. I wygodniej. Najlepszym przykładem takiego uniwersum jest oczywiście odwieczny (czytaj odkąd tylko obie te marki istnieją) rywal Star Wars, czyli Star Trek. Starszy o kilkanaście lat Star Trek stworzony przez Gene Roddenberry również przez te dekady rozrósł się do wielkiego uniwersum, a może nawet większego, jeśli policzyć wszystkie seriale, filmy, książki, komiksy i gry. Tyle że to właśnie (wszech)świat umocowany na naszej starej Ziemi. Akcja dzieje się początkowo w XXIII, a potem XXIV wieku (nie licząc fabuł o podróżach w czasie) i pokazuje potężną, przeważnie pokojową eksploatację kosmosu przez Ziemian i zaprzyjaźnione rasy kosmitów. Nieomal wszyscy są humanoidalni, nieomal wszyscy racjonalni na naszym ludzkim poziomie. Podstawowa różnica – wynikająca pewnie też w dużej mierze z pierwotnego medium (tu najpierw był serial, a nie film kinowy) – to znacznie mniejsza powtarzalność. Tu prawie nie ma postaci, na które wciąż się natykamy podróżując po wielkim kosmosie – zaludniony on jest nieskończoną ilością ras, wielki tak bardzo, że niektóre podróże trwają dekady, a problemy, z którymi bohaterowie muszą się mierzyć, są porównywalne z normalnym życiem – zwykle to sprawy lokalne, czasem wykraczające poza jedną planetę, a bardzo rzadko losy całych gwiezdnych imperiów. Star Trek również obrósł w dziesiątki różnych przewodników, map, chronologii itp. i zwłaszcza na ich przykładach widać, jak wielką różnicą jest geocentryzm takiego serialu. Losy naszej planety (przeszłe i przyszłe) są najważniejsze i są podstawowym punktem odniesienia.
fot. CBS
Nie inaczej jest w serialu Stargate SG-1 i jego kontynuacjach. Tu dość szybko co prawda zostaje nam wytłumaczone, jakie jest nasze miejsce w szyku gwiezdnych cywilizacji, ale ponieważ śledzimy fabułę z perspektywy ludzkich bohaterów, to Ziemia wciąż pozostaje w centrum wydarzeń (nawet jeśli w kolejnych serialach bohaterowie są od niej całkowicie odcięci). Rozległy wszechświat składa się tu z setek planet, na których możemy bez trudu oddychać, poruszać się, zamieszkałych przez rasy nie tylko często humanoidalne, ale też rasy zbliżone do naszej na różnych etapach cywilizacji, bądź będące (w jakimś sensie) powodem różnych ziemskich mitologii. Tak czy owak wszystko znowu kręci się wokół naszej planety i choć czasem musimy mierzyć się w tej fabule z wrogami przekraczającymi nasze wyobrażenia, to ludzka pomysłowość i nieprzewidywalność zwykle wystarczają, by jakoś ich pokonać. Po prostu Ziemianie rządzą, niezależnie od tego, jak wielki byłby cały ten kosmos. Można inaczej? Jasne, że można. Dobrym przykładem jest inny z poststartrekowskich seriali – świetny Babylon 5 J. Michaela Straczynskiego. I tu mamy Ziemian jako bohaterów i ważnych graczy w kosmosie, ale wystarczy odsunąć trochę miejsce akcji od naszej planety. Ot, umieścić je na tytułowej stacji kosmicznej, która mieści się na granicy kilku imperiów i próbuje balansować pomiędzy interesami różnych kosmicznych ras. Tu ludzcy bohaterowie są po to, byśmy łatwiej się mogli z nimi utożsamiać, ale proporcje pomiędzy nimi a kosmitami nie są już tak mocno zaburzone. Oczywiście i tu kosmici są w większości humanoidalni, ale to i tak postęp. Straczynski miał do opowiedzenia jedną dużą zamkniętą historię i w takiej formule jego pomysł na kosmos świetnie się sprawdził. Z drugiej strony nie ma się co dziwić, że kolejne telewizyjne fabuły osadzone w tym uniwersum już nie zdobyły takiej popularności. Czasem tworzy się konkretny świat pod konkretną historię. I jej sukces wcale nie oznacza sukcesu takiego świata. Babylon 5 też doczekał się komiksów, powieści, czy nawet książki kucharskiej, ale to wzorcowy wręcz przykład uniwersum jednorazowego, którego sukces nie dawał się przekuć w równie silne kontynuacje.
źródło: materiały prasowe
Obecność ludzi do minimum ograniczono w serialu Farscape. Tam człowiekiem jest tylko główny bohater, a cała reszta to mniej lub bardziej fantastycznie wymyśleni kosmici. I ich różnorodność w tej produkcji niemal dorównuje menażerii, jaką mamy w Gwiezdnych Wojnach (nic dziwnego, skoro za wszelkie stworki odpowiadała tu firma Jima Hensona). Ale i tu dość szybko okazuje się, że sporo z nich musi być humanoidalnych, a kosmiczne panie, niby nie są nasze, a atrakcyjne muszą być. I kropka. Ale częściej  twórcy opowieści o kosmicznych podróżach i podbojach idą w drugą stronę – zamiast mnożyć kosmitów, ograniczają ilość kosmicznych ras, jakie spotykamy na swej drodze. I zwykle im tym ras jest mniej, tym bardziej z nimi konkurujemy. Pamiętacie świetny, wyprzedzający trochę swoje czasy, serial Space: Above and Beyond? To właśnie to – wielka wojna z kosmitami, gdzieś tam w tle jeszcze jakaś może jedna, dwie inne rasy, ale przede wszystkim walka o przetrwanie i dominację w kosmosie. Z kimś, kogo nie do końca rozumiemy. To była dobra, rozwojowa fabuła, tyle że widowiskowe odcinki były zdecydowanie za drogie jak na tamte czasy (ponad dwadzieścia lat temu) i serial zdjęto po jednym sezonie. Ale przecież o czymś podobnym (kosmicznej wojnie wynikającej z niezrozumienia) traktuje cykl powieściowy Orsona Scotta Carda Ender's Game (zekranizowano pierwszy tom). A czasem tłuczemy się w kosmosie z obcymi dlatego, że chcą nas zabić albo zjeść – cykle Alien czy Starship Troopers. I znowu to cykle ziemiocentryczne i to my, mieszkańcy układu słonecznego, jesteśmy tu najważniejsi. Zresztą w tej najważniejszości możemy posunąć się jeszcze dalej. Bo przecież możemy być sami. A i tak będziemy latać po kosmosie i mieć problemy. Często po prostu będziemy walczyć między sobą. Jak w serialu Firefly, gdzie jedyny obcy, atrakcja na lokalnym odpuście gdzieś w odległej ziemskiej kolonii, okazuje się fałszywką. Co nie zmienia faktu, że i tak mnóstwo dzieje się w tym kosmicznym westernie i bardzo ten serial polecam. Kosmitów nie ma także w wielkim hicie sprzed dekady – Battlestar Galactica. Ludzie muszą tam walczyć z własnym dziedzictwem, a i tak w końcu Ziemia okazuje się ważnym miejscem dla tej opowieści. I tak czy owak niemal w każdej fabule wracamy na naszą planetę. Jak widać – to odcięcie się od naszego dziedzictwa było bardzo odważnym posunięciem Lucasa, ale posunięciem, które się opłaciło. I którego nikt już więcej tak mocno i z takim sukcesem nie powtórzył. Ziemska kotwica zawsze się przydaje. Ludzie powodują, że łatwiej identyfikować nam się z bohaterami. Nasze piosenki pozwalają nam zadomowić się w najdziwniejszych miejscach w odległym kosmosie. Trudno wręcz przecenić ich rolę w filmie Guardians of the Galaxy. Gdy ekranizacje komiksów Marvela sięgnęły w kosmos, stwierdzono, że jeden Ziemianin to za mało, trzeba było jeszcze go jakoś wspomóc. I tę właśnie rolę idealnie spełniła taśma z hitami z dzieciństwa.
Zaczęliśmy te pozagwiezdnowojenne wojaże od jednego z tych uniwersów, które dorównują mu rozmachem i multimedialnością, od Star Treka. Skończmy więc na innym równie potężnym – brytyjski serial SF, który przez ponad pół wieku rozrósł się do gargantuicznych rozmiarów, a telewizję wspomagają tu oczywiście książki, komiksy i gry. Doctor Who – sukces tego tytułu również wynika z połamania kilku zasad. Jego tytułowy bohater to kosmita i to właśnie jego nieludzkość przez dekady przyciąga odbiorców. Tyle że kosmita wyglądający jak człowiek i bardzo skupiony na naszej planecie. Podróżując przy pomocy swojego pojazdu przez czas i przestrzeń, tytułowy doktor nie tylko odwiedza najróżniejsze ważne postacie historyczne i bierze udział w słynnych wydarzeniach – on setki razy ratuje Ziemię przed kosmitami, zaprzyjaźnia się z ludźmi, którzy często towarzyszą mu w jego kolejnych przygodach i po prostu ma do nas słabość. W trakcie dekad wyświetlania serialu, czy lektury powieści z Doktorem (a pisali je często najwybitniejsi twórcy fantastyki na świecie) poznajemy mnóstwo odległych planet, dziwnych cywilizacji i egzotycznych kosmicznych zwyczajów. Rzecz w tym, że to uniwersum, jakby to dobrze ująć... rozczochrane. Tu nikt specjalnie nie przejmuje się mapami czy sensem – skoro Tardis podróżuje przez czas i przestrzeń, co nam po mapach. Jeśli chcemy przenieść się gdzieś daleko – po prostu po chwili tam jesteśmy. Jeśli coś nie ma specjalnie sensu, zawsze możemy cofnąć się w czasie, czy wyciągnąć soniczny śrubokręt (nie pytajcie, jak to działa) i naprawić rzeczywistość. To serial wymagający bardzo daleko idącego zawieszenia niewiary. Po prostu mamy się dobrze bawić. I nie przejmować. Ale sami powiedzcie, czym różni się zawieszenie niewiary w absurdalnych czasem przygodach doktora od zawieszenia niewiary, że mając wokół siebie tak wielki kosmos Luke, Han, Leia i Lando pod koniec kolejnej powieści spotkają się na tej samej planecie, ba, w tym samym miasteczku i wspólnie załatwią kolejnych złych intrygantów czyhających na bohaterów Sojuszu Rebeliantów.?
Fot. BBC
Tak czy owak w każdej dobrej historii chodzi o to samo. Żebyśmy my, odbiorcy, dobrze się bawili. I trzeba przyznać, że Lucas i jego następcy potrafią nam to przygotować jak mało kto. Bawmy się więc dalej.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj