Joaquin Phoenix to aktor, który na warsztat wziął takie legendy jak Jezusa, Johnny'ego Casha i Jokera. Mają go za dziwaka i kosmitę, ale to zarazem jeden z najciekawszych ludzi, których dało światu Hollywood.
Zanim przyszedł
Joker,
Joaquin Phoenix wybrał się na spotkanie z Bogiem. Styczniowy poranek 2006 roku, aktor przemierza samochodem jedną z dróg w okolicach Hollywood. Koniec końców traci kontrolę nad pojazdem, a jego auto się przewraca. Ktoś puka w szybę, charakterystyczny głos oznajmia: "Uspokój się". Poszkodowany nie jest jednak w stanie zobaczyć rozmówcy, w ciemno odpowiada więc: "Wszystko w porządku, jestem spokojny". "Nie, nie jesteś" - słyszy. Gdy próbuje zapalić papierosa, ręka tajemniczej postaci chwyta jego zapalniczkę i ją wyrzuca. Racjonalne posunięcie, z pojazdu wycieka już benzyna. Po chwili wybawca wyciąga Phoenixa z wraku, kładzie go na poboczu i zupełnie bez słowa odchodzi. W tym czasie opiekę nad aktorem przejęli już inni kierowcy, którzy gorączkowo próbują dodzwonić się do najbliższego szpitala. Mocno obolały gwiazdor patrzy jednak w kierunku swojego nieoczekiwanego anioła stróża, chce po prostu wiedzieć, kim był. To niemalże transcendentne doświadczenie lada moment nabierze zupełnie innego wymiaru. Gdy wzrok obu zainteresowanych ostatecznie się spotka, Phoenix zrozumie, że z samochodu wyciągał go...
Werner Herzog, legendarny niemiecki reżyser, który w swoich dziełach jak mało kto potrafi postawić pytania o kondycję ludzkości. Przez lata będzie on umniejszał heroiczność swojego czynu; sam aktor po uświadomieniu sobie, co faktycznie go spotkało, zapłacze. Oto Joaquin Phoenix w pełnej krasie - człowiek, który raz po raz bierze się za bary ze swoim przewrotnym życiem, na poziomie emocjonalnym jawiący się jak przybysz z nieco innego świata. Mówią, że dziwak, powiadają, że kosmita. Jak dla mnie jednak wirtuoz aktorstwa, który swoim życiorysem udowadnia, że nawet na Hollywoodzkiej planecie wciąż można być aż do bólu ludzkim.
fot. Buena Vista Pictures
Nie jest łatwo być sobą, jeśli w życiu masz nieustannie pod górkę. Dajmy na to twoimi rodzicami są zapalony zbieracz owoców i misjonarz oraz sekretarka, którzy zafascynowani kulturą hipisowską przyłączają się do religijnej tylko z nazwy organizacji Dzieci Boga i z piątką małych dzieci postanawiają przemierzać najpierw Amerykę Południową, później zaś USA. Pociechy od początku dorastają w wyzwolonym środowisku; tu się pije i eksperymentuje z narkotykami, a liczba wiecznie uśmiechniętych wujków i cioć potrafi przytłoczyć. Joaquin Rafael Bottom rodzi się 28 października 1974 roku w portorykańskim San Juan - dopiero 3 lata później jego rodzina zdecyduje się na zmianę nazwiska, inspiracji szukając w odradzającym się z popiołów Feniksie. Tożsamościowe problemy będą przyświecać całej młodości bohatera niniejszego tekstu. Dość powiedzieć, że od dzieciaka chciał, by nazywano go... "Liściem". Powód wydaje się kuriozalny - młokos pragnął w ten sposób oddać hołd ilości czasu, jaką wraz z ojcem poświęcił na pracy przy pielęgnacji drzew, a przecież wśród krewnych widział on choćby Rivera czy Rain. Tak, obcowanie z naturą miało przeolbrzymi wpływ na jego życie, jednak z pewnością nie taki jak aktorstwo. W rodzinie Phoenixów się nie przelewało; piątka dzieciaków sama z siebie postanowiła więc wspomóc rodziców wychodząc na ulice, gdzie zaczęli zarabiać na chleb graniem na instrumentach, śpiewaniem i aktorskimi popisami. To tutaj dostrzeże ich agentka Iris Burton, zajmująca się wyłapywaniem dziecięcych talentów. Po udziale w kilku telewizyjnych reklamach 8-letni Joaquin zadebiutuje wraz ze starszym bratem,
Riverem, w jednym z odcinków popularnego serialu
Siedem narzeczonych dla siedmiu braci. Jego kariera z czasem nabierze rozpędu, w czym walnie pomoże pojawianie się w takich produkcjach jak
Alfred Hitchcock przedstawia czy
Spokojnie, tatuśku w reżyserii
Rona Howarda. Nie myślcie jednak, że życie późniejszego ekranowego Kommodusa stało się klawe - było zgoła inaczej.
Młodziutkiemu Joaquinowi brakowało wiary w bardziej wymuszoną niż faktycznie wybraną życiową ścieżkę. Na tym polu pojawiał się kryzys za kryzysem, a w 1991 roku 16-latek postanowił rzucić karierę aktorską w diabły. Przeszkadzało mu szufladkowanie w roli dziecięcego talentu; jego umysł w tamtym czasie bardziej rozpaliła wizja wspólnej podróży z ojcem, który postanowił zjeździć Meksyk i Amerykę Południową wzdłuż i wszerz. Decyzja o tyle nieoczekiwana, że już wówczas każdy z piątki rodzeństwa był dla agentów rozpoznawalną twarzą, przy czym prym w tej materii wiódł najstarszy z nich, River. To on namawiał młodszego brata do powrotu na ekran, będąc przy nim w trakcie każdej chwili zwątpienia. Gdy w czasie tegorocznego Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Toronto Joaquin odbierał nagrodę za swój wkład w rozwój światowego kina, mówił:
Jestem mu za to wdzięczny, ponieważ to dzięki aktorstwu mam tak niesamowite życie. (...) Dziękuję też mojemu ojcu za to, że zaszczepił we mnie etykę ciężkiej pracy. I mojej mamie za to, że jest dla mnie nieustannym źródłem inspiracji. Wszystko, co robię, jest dla niej.
Zanim jednak bohater niniejszego tekstu do świata kina wróci, upłyną długie 4 lata. 31 października 1993 roku, zaledwie 3 dni po swoich 19. urodzinach, Phoenix będzie musiał zmierzyć się z największą życiową traumą. River, wschodząca gwiazda X Muzy, kapitalnie przyjmowany przez krytyków w takich filmach jak
Stań przy mnie czy
Moje własne Idaho, umrze w wyniku przedawkowania narkotyków. Nagranie rozmowy z pogotowiem, w trakcie której Joaquin emocjonalnie prosi o pomoc dla brata, obiegnie amerykańskie media. To zdarzenie stało się dla niego gigantycznym szokiem - tak wielkim, że na ponad rok ukrył się przed światem, a żaden z czyhających na niego paparazzi nie był w stanie zlokalizować miejsca jego pobytu. Sztuka znikania, z której Phoenix później zasłynie. Prawdopodobnie już nigdy nie dowiemy się, gdzie był ani co w tamtym okresie robił. Echo tej rodzinnej tragedii usłyszymy jednak wszyscy. X Muza w 1995 roku witała bowiem już nie Liścia, a Joaquina, który wraz ze zmianą imienia postanowił kompletnie przeobrazić swoje kinowe emploi - zamiast, kolokwialnie rzecz ujmując, cieszyć w filmach japę, wolał od tej pory wcielać się w postacie, które pozwalały mu na prywatne studium mrocznej strony ludzkiej natury czy badanie ich emocjonalnego skomplikowania. To właśnie tak na ekranie zrodził się Pan Artysta, aktor-perfekcjonista, który nawet mając zagrać drzewo najpewniej zrobiłby z tego występu Sztukę przez duże "S".
fot. Eric Ray Davidson/L'Officiel Hommes Paris
Nie jest żadną tajemnicą, że Phoenix na przełomie wieków zmagał się z problemem alkoholowym, unikał długotrwałych więzi emocjonalnych, balansując również na krawędzi załamania nerwowego - sam mówił o tym publicznie. Gdy wścibskie media coraz bardziej zaczęły interesować się jego życiem, Joaquin postanowił zrobić je w bambuko. Pod koniec 2008 roku aktor obwieścił światu, że rola w
Kochankach była jego ostatnią, a od tej pory będzie on rozwijał już wyłącznie... karierę raperską. W dodatku do programu Davida Lettermana przyszedł cały zarośnięty, w ciemnych okularach, a niektóre jego bełkotliwe wypowiedzi sugerowały, że w trakcie wywiadu znajdował się pod wpływem zabronionych substancji. Potem przyszły zabawy fekaliami, wciąganie kokainy, rzekome hotelowe awantury, naparzanie się z fanem na koncercie, upadki ze sceny. I tak przez blisko 2 lata, aż ostatecznie dowiedzieliśmy się, że cała sytuacja była jedynie pozorowana - wszystko na potrzeby dokumentu
Joaquin Phoenix: Jestem, jaki jestem, do którego scenariusz napisał on ze swoim ówczesnym szwagrem,
Caseyem Affleckiem. Wariat? A może po prostu facet, który uświadomił nam, że w dobie szybkiego przepływu informacji wszyscy dajemy się nabrać na manipulację ich treścią? Tak czy inaczej bohater tego tekstu raz jeszcze udowodnił, jak bezkompromisową postacią potrafi być w obrastającym w piórka Hollywood, w którego centrum przecież mieszka. Choć koniec końców prostował swoją wypowiedź, zdarzyło mu się już nazwać Oscary "gównem". Nie dlatego, że miał takie artystyczne widzimisię. Po prostu, jak przyznał u Jimmy'ego Kimmela, "wkur..." go sytuacja, w której zespołowa praca członków obsady jest odbierana wyłącznie przez pryzmat jednej roli danego aktora. Recenzji swoich filmów też z założenia nie czyta, a na ich premierę czy oscarowe gale przychodzi albo z mamą, albo z którąś z sióstr. Niedawno media zaczęły go gorączkowo pytać o narzeczeństwo z
Rooney Marą. Zamknął im usta, gdy jako Jezus partnerował jej na ekranie w produkcji
Maria Magdalena. No bo jak tu doszukiwać się kontrowersji w związku pary aktorów, która razem potrafi wystąpić w dziele religijnym? Wyskoczysz z psychoanalizą połączoną z fascynacją książkami
Dana Browna? Obraz przeszedł bez większego echa, jednak moja ulubiona opinia na jego temat głosi, że Phoenix był w nim "bardziej charyzmatyczny niż Chrystus".
Strony:
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h