Żyjemy w czasach zdefiniowanych przez szybkość. Kartka papieru, punkt A, punkt B. Matthew McConaughey po Interstellar naturalnie już wie, że należy ją zgiąć, by po siatce czasoprzestrzeni poruszać się błyskawicznie. Przedstawiamy Wam superbohatera zwanego Flash.
Wiadomo, świat DC ma dwie legendy z niczym i z nikim (choć mógłby tu dobitnie zaprotestować jeden (P)pajączek) nieporównywalne i cały szereg pomniejszych. Za Batmanem ciągnie się fascynująca aura mroku, a Superman przemawia do nas ze swojego majestatycznego widzimisię, w którym zawiera się zaskakująco dużo altruizmu i empatii dla rodzaju ludzkiego. Wonder Woman musi jeszcze w osobie Gal Gadot popracować nad odbiorem w umyśle laika, ale nie bez przyczyny gros samców marzy, by poznać jej lasso. Trójca pełną gębą. Im dalej od Ligi Sprawiedliwości, tym gorzej, przy czym można spojrzeć na problem z odmiennej perspektywy: im głębiej w las DC, tym bliżej człowieka z krwi i kości. Flash (będę w tym miejscu starał się zbudować ogólny wydźwięk tej postaci z czterech przywołanych wcześniej wariantów, przy czym – siłą rzeczy – często będzie to poruszanie się w stronę Barry’ego Allena) to nie jakiś wyrwany z kontekstu półbóg, z którym czytelnik nie mógłby się identyfikować. Łyżkę dziegciu w ten hurraoptymistyczny wniosek może wlewać cały katalog jego umiejętności: mamy tu Moc Szybkości (która czasem pozwala poruszać się herosowi szybciej od światła), zdolność do podróży w czasie i pomiędzy wymiarami, umiejętność wywoływania cyklonów i wiatrów wiejących z ogromną siłą, niewiarygodną prędkość przemiany materii, wyśmienity refleks, wprawianie własnych cząsteczek w ruch umożliwiający przenikanie ciał stałych, przewidywanie prawdopodobieństwa wystąpienia danych zjawisk, zwielokrotnioną aktywność mózgową i jeszcze, jakby było mało, mistrzostwo w walce wręcz. Pomimo to, a może nawet właśnie dlatego, Flash wydaje się everymanem, który (zwłaszcza w kontaktach z innymi członkami Ligi Sprawiedliwości) w pozornie najtrudniejszych sytuacjach ujmuje poczuciem humoru i nieco flegmatycznym podejściem do rzeczywistości. Dziś kojarzymy go przede wszystkim z serialowym obliczem Granta Gustina, dodającym tej postaci niewinności i chłopięcego uroku. Jest w niej także coś z Sherlocka Holmesa, który pragnie delektować się zagadką, aż Oliver Queen nie zmusi go do przyspieszenia pracy. Rozumiemy doskonale wszystkie motywy działania Barry’ego Allena i w jego misji chcemy mu kibicować. Co więcej, spoglądając na Flasha kompleksowo, możemy mówić o pewnym kontinuum, jakże znamiennym słowie, gdy przykładamy je do oceny tej postaci: Allen kupował komiksy ze swoim ulubionym bohaterem, potem ta sztafeta pokoleń przeniosła się na fascynację Westa przyszłym wujkiem. Przekazywanie tej pałeczki wzmacnia „sąsiedzki” odbiór Flasha - bohatera zanurzonego w swojej niepewności, ale równocześnie nadzwyczaj szczerego w przyjętym postępowaniu.
Sympatia dla superszybkiego herosa wzmaga się jeszcze, gdy rozważamy, kto jest wrogiem Flasha. Kapitan Chłód, za młodu ciemiężony przez swego ojca, okłada się z bohaterem niniejszego tekstu od dziesięcioleci; Profesor Zoom (zwany też niekiedy Reverse-Flash) doprowadził ongiś do sfingowanego procesu Allena z oskarżeniem o morderstwo; Goryl Grodd chce udowodnić Flashowi, że jest de facto głupszy i słabszy od małpy; Trickster, wiadomo, zdecydowanie woli robić adwersarzowi psikusy niż dawać cukierki; Kapitan Boomerang z kolei na jednej z okładek komiksowych triumfuje nad otumanionym Flashem, a całe zajście z ulubionym herosem oglądają zgromadzone w cyrku dzieci. Korowód dziwadeł. Jeszcze gorzej jest w alternatywnych historiach Flasha. Frank Miller w „Batman: Mroczny Rycerz kontratakuje”, serii komiksowej wydawanej w latach 2001-2002, robi z Barry’ego Allena agregat prądotwórczy Lexa Luthora, przy czym żwawy heros nie ma specjalnego pola manewru: zakładnikiem złoczyńcy jest Iris West.
Sytuacja ulega zmianie w legendarnym już komiksie Granta Morrisona i Geoffa Johnsa, którzy ponownie powołali do istnienia Flasha w wydaniu Barry’ego Allena (DC Universe #0 - Let There Be Lightning z 2008 roku). Nienazwany początkowo narrator, określający się przez pryzmat „wszystkiego”, wspomina swoją przyjaźń z Halem Jordanem i Supermanem, a zapoczątkowana historia przeradza się następnie w przywołanie innych postaci i zdarzeń. Kreska autorów przesuwa się po naszej świadomości, przechodząc w całą feerię barw: początkowa czerń tła, kolor żółty i wreszcie czerwień, wyzierająca wraz z kolejnymi stronami komiksu. Narrator dodaje: „Ja… go znam. Nie jestem już wszystkim. Jestem trzonem światłości, rozszczepionym przez pryzmat”. W finale opowieści na czerwonym niebie pojawia się księżycowa poświata, a obok niej - złota błyskawica tworząca logo Flasha. Narrator dodaje: „Teraz pamiętam”. Jest to być może najbardziej poetycka i fascynująca, z całą swoją dosłownością i z uwzględnieniem tytułu - Niech nastanie światłość - kreacja komiksowego superbohatera. Johns doda potem pompatycznie w jednym z wywiadów, że „kiedy największe zło powróciło do uniwersum DC, największy bohater także musiał powrócić”. To, w jaki sposób wraz z Morrisonem podeszli do Flasha, od dawno było marzeniem twórców serialowych i filmowych adaptacji.
Począwszy od 1967 roku i osiemnastoodcinkowej serii krótkich filmów pt. The Superman/Aquaman Hour of Adventure Flash stał się ważnym komponentem animacji spod szyldu DC. Choć bohater niniejszego tekstu nigdy nie doczekał się solowego obrazu, to jednak w przeniesionym do telewizji rysunkowym świecie odgrywał znaczącą rolę (w rozmaitych odsłonach swej postaci): w Super Friends (1973-1986), Młodych Tytanach (jako Kid Flash; 2003-2007), Lidze Młodych (2010-2013) czy całej serii filmów z Animowanego Uniwersum DC, ukazujących przygody Ligi Sprawiedliwości – a to tylko najbardziej emblematyczne przykłady. Mimo to, gdy tylko pojawił się temat adaptacji z „żywym” wcieleniem Flasha, było już znacznie gorzej. W serialu z lat 1990-1991 występujący w tytułowej roli John Wesley Shipp budzi z perspektywy czasu politowanie: strojem jego bohater przypominał czerwonego kosmitę, a widownia zastanawiała się, czy antenko-błyskawice w okolicy jego uszu nie spadną przypadkiem w czasie emisji odcinka. Choć ta wersja superszybkiego herosa była powodem wielu żartów, wychowani w latach 90. mogą czuć do niej pewien sentyment. W 1997 roku Flash pojawił się w pilocie serialu Justice League of America, który jednak był tak kiepski, że nie znalazł dla siebie miejsca w telewizyjnej ramówce. Bart Allen (choć przedstawiał się także jako… Jay Garrick, Barry Allen i Wally West) dwukrotnie pojawił się za to w serialu Smallville jako egoistyczny nastolatek, który używał supermocy do osiągania osobistych korzyści.
Dopiero nadejście zeszłorocznego serialu The Flash (a także Arrow, w którym bohater zalicza gościnne występy) zmieniło publiczne postrzeganie tego herosa i wyniosło go na piedestał, na którym należy mu się pełen szacunek. Za chwilę Flash w osobie Ezry Millera jako Barry’ego Allena nadejdzie w nowo powstałym Kinowym Uniwersum DC wraz z solowym filmem, który pojawi się na ekranach w 2018 roku. Nie myślcie jednak, że to posunięcie Warner Bros. jest tylko odpowiedzią na sukces serialu wyprodukowanego przez stację CW. Już w latach 80. scenarzysta komiksowy Jeph Loeb został zaangażowany – bez skutku – w przygotowanie kinowej wersji przygód Flasha. Po znakomicie przyjętym w Warner Bros. scenariuszu do Batman Begins włodarze firmy zaproponowali, by David S. Goyer nakręcił film o przygodach któregoś z dwójki herosów: Zielonej Latarni lub właśnie Flasha. Choć wybór padł na tego drugiego, to jednak Goyer po trzech latach przymiarek na dobre porzucił projekt (w początkowej wersji w rolę tytułowego bohatera miał wcielić się… Ryan Reynolds). Mniej więcej od roku 2007 w bezpośredniej okolicy siedziby Warner Bros. cała armia scenarzystów, producentów, reżyserów i jednego tylko Geoffa Johnsa starała się przepychać wizję Flasha do umysłów tych, którzy przedsięwzięcie mieliby sfinansować. Gdy jedni byli w ogródku, inni już witali się z gąską – i tak nieustannie, bez efektów. Dopiero jasna deklaracja o stworzeniu Kinowego Uniwersum DC spowodowała, że Flash doczeka się swojego filmu, który wyreżyseruje Seth Grahame-Smith.
Barry Allen w serialowej rozmowie z Oliverem Queenem przekonuje go: „Jestem tylko gościem uderzonym przez piorun. (…) Nie wiem, czy mogę być jakimś… bojownikiem”. Green Arrow odpowiada tymi słowami: „Możesz być lepszy, ponieważ potrafisz inspirować ludzi. Możesz strzec swojego miasta jako jego anioł stróż. Jesteś Flashem”. W tym niepozornym dialogu zawiera się cała prawda o tym, kim jest Flash. Ten superbohater nie tylko inspiruje - jest projekcją naszych marzeń o ujarzmianiu czasu, o podróżowaniu przez jego strumienie, o pokonywaniu najdłuższego nawet dystansu. Queen wyraźnie jednak akcentuje ostatnie z przytoczonych wyżej słów. Flash to popkulturowa ikona, stan umysłu, który pozwala nam działać lepiej, sprawniej, „bardziej”. Choć może nigdy nie zepchnie z tronu Batmana czy Supermana, to jednak mamy nieodparte wrażenie, że z tym facetem dogadalibyśmy się bez żadnych przeszkód. Zaryzykuję stwierdzenie, że w szeregach komiksowych herosów nie ma drugiej postaci tak lojalnej i cementującej drużyny złożone z najtrudniejszych charakterologicznie półbogów. Więc gdy następnym razem udasz się w podróż najczarniejszym borem czy najstraszniejszym lasem, pomyśl… jesteś Flashem.