Dla tych, którzy nie wiedzą (a zapewne są tacy), H.P. Lovecraft to amerykański pisarz urodzony w 1890 roku w Providence. Twórca specjalizował się w gatunkach grozy, science fiction, fantasy, nie gardził również poezją. Autor zmarł w 1937 roku, także żył zaledwie 47 lat. To niewiele, jeśli chodzi o rozwój artystyczny, tym bardziej trzeba docenić pisarza, ponieważ udało mu się dokonać rzeczy niebywałych. Niestety, H.P. Lovecraft nigdy nie był postacią medialną i atrakcyjną marketingowo, dlatego współcześnie wiele jego zasług jest przypisywana innym, bardziej popularnym twórcom. Inspirując się dokonaniami takich pisarzy jak Edgar Allan Poe czy Arthur Machen, H.P. Lovecraft stworzył gatunek horroru science fiction oraz pogłębił istniejące literackie tendencje umiejscowione pomiędzy horrorem a fantastyką. Można by rzec, że był powiewem świeżości i tym, który wprowadził daną konwencję na drogę nowoczesności. Współcześnie, prawie każde dzieło literackie czy filmowe poruszające się w powyższych gatunkach korzysta ze schedy po Lovecrafcie. Od twórców takich jak Stephen King, Alan Moore, Guillermo del Toro czy Mike Mignola, którzy zafascynowani twórczością samotnika z Providence, w pełni świadomie oddają mu hołd, po tysiące innych twórców niemających pojęcia, że wykorzystywane przez nich rozwiązania fabularne pierwszy raz pojawiły się właśnie u Lovecrafta.
fot. Wikipedia
Przed Lovecraftem literatura grozy straszyła wyświechtanymi motywami. Klasyki takie jak Frankenstein, wiedźmy, wampiry czy wilkołaki zaczynały już trącić myszką. Autor Horroru w Dunwich zaproponował nowe spojrzenie na świat mroku. Dużo bardziej osobliwe, nieco dziwaczne i niezwykle niepokojące. Czytając Lovecrafta dziś, trudno oprzeć się ponuremu klimatowi i uczuciu, że „coś wisi w powietrzu”, „coś szepcze w ciemności”, „coś kryje się w mroku”. Dla ówczesnej publiki taka estetyka musiała być szokiem poznawczym – nie dla wszystkich akceptowalnym. Mimo że Lovecraft w życiu osobistym był niezwykle konserwatywny, jego sztuka miała znamiona awangardy. Szła pod prąd ówczesnym trendom, kierowała się w rejony, które nie wszyscy mieli ochotę zgłębiać. Tchnięcie nowego ducha w gatunek grozy to wielka zasługa H.P. Lovecrafta, jednak niejedyna. Twórca powinien znajdować się na popkulturowym piedestale również z innego powodu. W latach swojej świetności artysta wykreował coś, co teraz nazywane jest Mitami Cthulhu. Stworzył uniwersum, w którym zwykli ludzie są jedynie nic nie znaczącym prochem, a światem rządzą przerażający Wielcy Przedwieczni oraz Bogowie Zewnętrzni. To rzeczywistość, w której groźni kultyści odprawiają obrzędy ku czci przerażającego Yog-Sothotha, a Wielki Cthulhu śpi w zatopionym mieście R'lyeh. To świat, gdzie w nadmorskich miasteczkach ludzie mieszają się z istotami z głębin i oddają hołd potężnemu Dagonowi. To uniwersum, gdzie Nyarlatothep, posłaniec Bogów Zewnętrznych, nawiedza niewinnych ludzi i kusi ich ku uciesze wszechmocnego Azathotha. Okultystyczne księgi, zapomniane przez świat miasteczka, miejsca na granicy snu i jawy. Lovecraft napisał dziesiątki opowiadań i powieści, które tworzyły spójne, logiczne i czytelne uniwersum.
fot. Andrée Wallin
Uniwersum, którego nie tworzył sam. Koncepcja Mitów Cthulhu została podchwycona przez wielu ówczesnych literatów poruszających się w gatunkach grozy i fantasy. Do Lovecrafta dołączyli między innymi Robert Bloch (autor słynnej Psychozy), Robert E. Howard (twórca postaci Conana Barbarzyńcy), August Derleth, Fritz Leiber czy Henry Kuttner. Pisarze, korespondując ze sobą listownie stopniowo rozszerzali mitologię Cthulhu. W ich dziełach przewijały się te same postacie, które odwiedzały miejsca istniejące w twórczości każdego z nich. Autorzy wymieniali się wykreowanymi Przedwiecznymi. Cthulhu i pozostali zawsze zajmowali należne im miejsce. Nieważne, czy czytaliśmy akurat epicką historię fantastycznego Kadath od Lovecrafta, czy kameralną opowieść Kuttnera o podrzędnym przestępcy, który znalazł się w niewłaściwym miejscu, o niewłaściwej porze. Rozbudowane, konsekwentne i sensowne uniwersum fantasy, w którym bohaterowie konfrontują się z wszechpotężnym złem. Brzmi znajomo? Współczesne kino było szczególnie bezlitosne dla mitów Cthulhu. O ile w literaturze świat Lovecrafta wciąż się rozwija, a w komiksach ostatnimi czasy Alan Moore oddaje najbardziej znaczący hołd samotnikowi z Providence (Neonomicon, seria Providence), to kino zawsze dość bezkompromisowo poczynało sobie z zapożyczonymi motywami. Zdarzały się oczywiście wyjątki i nie mówimy tutaj o niszowych produkcjach, takich jak niemy obraz Zew Cthulhu z 2005 roku. Pierwszy film o Pogromcach duchów całkiem nieźle skonwertował opowieść o Yog-Sothocie na potrzeby komedii fantasy. Również Hellboy jest kopalnią nawiązań do Lovecrafta, ale to raczej większa zasługa pierwowzoru komiksowego, niż samego Del Toro (choć on także jest olbrzymim fanem twórczości samotnika z Providence). W mainstreamowym kinie pojawia się jeszcze kilka chwalebnych nawiązań, ale to i tak mało w porównaniu do gier komputerowych (Darkest DungeonCall of Cthulhu) czy nawet muzyki (wczesna twórczość Metallicy). Jaka jest przyczyna takiego stanu rzeczy? Mity Cthulhu to przecież kopalnia świetnych pomysłów, a poszczególne opowiadania można adaptować w całości. Swojego czasu dużo mówiło się o powieści W górach szaleństwa, która miała być zekranizowana przez Guillermo Del Toro. Niestety, na tę chwilę projekt stoi w miejscu. O ile większość horrorów korzysta ze schedy po autorze Szepczącego w ciemności, to jeszcze nikt jawnie nie wziął się za ekranizację Mitów Cthulhu. Dlaczego? Po co ekranizować opowieści z przeszłości, jeśli Stephen King co roku dostarcza nam wiele podobnych motywów dostosowanych do współczesnych standardów. Te wszystkie dziwaczne nazwy i skomplikowane opowieści mogą okazać się mało zjadliwe dla dzisiejszego widza. Zbyt ryzykowne przedsięwzięcie z punktu widzenia marketingowego. Lovecraft nie ma praktycznie żadnej marki. Na dodatek trzeba by wprowadzić zwykłego widza w mitologię Cthulhu. A co, jeśli biedak pogubi się i straci zainteresowanie już na samym wstępie? Jeśli mamy robić film o gigantycznych potworach, niech Godzilla zastąpi Cthulhu. Imię wielkiego przedwiecznego i tak trudno jest wymówić, a co dopiero napisać… Z biznesowego punktu widzenia inwestycja w Mity Cthulhu to bardzo ryzykowna sprawa. Jest to zrozumiałe, zwłaszcza że sam H.P. Lovecraft był dość kontrowersyjną postacią. Pasowałby on raczej na bohatera swoich opowieści niż kurę znoszącą złote jajka. Psychotyczny samotnik w depresji o rasistowskich i autorytarnych poglądach. Prawdopodobnie aseksualny, co z resztą widoczne jest w jego twórczości (choć ostatnio Alan Moore w Neonomiconie nadrabia te zaległości z nawiązką). Oczywiście należy oddzielać twórcę od jego dzieła, ale ksenofobiczne poglądy mogłyby się okazać twardym orzechem do zgryzienia dla decydentów, którzy chcieliby skierować dzieła Lovecrafta do szerokiej widowni.
fot. Avatar Press
+3 więcej
Z drugiej jednak strony, ostatnimi czasy X muza zaskoczyła każdego, kto myślał, że kino jest przewidywalne. Avengers: Koniec gry, produkt będący konkluzją kilkunastu filmów, pobija komercyjne rekordy i zbiera najlepsze oceny od znawców i krytyków. Produkt, będący ekranizacją komiksów o superbohaterów – specyficznej dziedziny sztuki, która do tej pory skierowana była do wąskiej widowni. Avengers: Endgame to produkcja będąca esencją komiksów – kto by się spodziewał, że mainstreamowa publika to kupi? A jednak projekt osiągną sukces. Hollywood sprzedał coś, co jeszcze kilkanaście lat temu kultura i sztuka traktowały po macoszemu. Komiksy były niczym brzdąc w kolorowej czapeczce z daszkiem i lizakiem, którego protekcjonalnie głaszcze się po głowie. Teraz dzieciak dorósł i to on rozdaje karty. MCU udowodniło, że nadeszła moda na spójne uniwersa, a publiczność jest w stanie zainteresować się każdym dobrze zrealizowanym konceptem. Czyż to nie najlepszy czas, dla tak odważnych projektów, jak Kinowe Uniwersum Lovercrafta? Mity Cthulhu to doskonały materiał zarówno na opowieści katastroficzne, kino apokaliptyczne, science fiction, jak i klasyczne horrory. Oczywiście część pomysłów Lovecrafta i pozostałych trąci myszką, jednak filmowcy Marvela pokazali, że nie zawsze trzeba ekranizować całość. Kluczem jest wybranie tego, co najważniejsze i stworzenie opowieści, zachowując ducha pierwowzoru. Dlatego też uwspółcześnienie takich dzieł jak Horror w Dunwich, Widmo nad Innsmouth, Kolor z przestworzy czy W poszukiwaniu nieznanego Kadath nie powinno być wielkim problemem dla kreatywnych twórców. A takowi z pewnością nie odmówiliby szansy uczestniczenia w tak wyjątkowym projekcie. Zaczynając od wspomnianego wcześniej Guillermo Del Toro przez Petera Jacksona, Jamesa Wana, Roberta Rodrigueza, aż po takich tuzów jak John Carpenter czy Sam Raimi. Ci rozpoznawalni twórcy udowodnili już, że nie obca im jest estetyka stworzona przez Lovecrafta. Aż strach pomyśleć, co by z taką kopalnią pomysłów zrobili nieznani jeszcze, młodzi i odważni twórcy. Zadziwiający jest fakt, że horror w kulturze i sztuce wciąż nie ma do zaoferowania nic bardziej oryginalnego niż mitologia Cthulhu. Obserwując dokonania twórców na polu filmowym, ale też literackim, trudno doszukać się tendencji kreujących trendy, wprowadzających gatunki grozy na nowe tory. H.P. Lovecraft dokonał tego w pierwszej połowie XX wieku, ale świat o nim zapomniał. Brutalnie zostało mu odebrane to, co najbardziej atrakcyjne, a reszta poszła w zapomnienie tak jak drogocenny relikt przeszłości, ukryty gdzieś na zakurzonej półce opuszczonego antykwariatu. Artefakt ten posiada jednak wielką moc i być może ktoś po niego sięgnie. Wtedy świat się zmieni, a naszymi umysłami zawładną Wielcy Przedwieczni. Cóż za piękna perspektywa, prawda?
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj