Niejednokrotnie na tej – i nie tylko – stronie czytaliście o tym, jak bardzo „kobiece” jest Przebudzenie Mocy. Czas na męski punkt widzenia, Rey przyprawia nas bowiem niekiedy o szybsze bicie serca.
Na łamach naEKRANIE, jak doskonale to w ostatnim czasie zauważyliście, zapanowała zbiorowa atmosfera zakochania. W żadnym wypadku nie ma to związku z nadchodzącą aurą walentynkową (wszyscy wiemy, że akurat w tym roku w okolicach 14 lutego będziemy się zatracać w sieczce, którą zafunduje nam Deadpool), tylko z oddalającą się od nas wielkimi krokami premierą Star Wars: The Force Awakens. Asia Michalak przekonywała kobiety, że mogą Gwiezdne Wojny kochać całym sercem, Piotrek Wosik zaś pisał w zastępstwie J.J. Abramsa listy miłosne do klasycznej trylogii. Być może na najgorszej pozycji wyjściowej w redakcji znalazła się Kasia Koczułap, która ośmieliła się wyznać swoje uczucia względem Kylo Rena. Możemy tylko przypuszczać, jak ten pierwszorzędny furiat zareaguje na sprowadzenie go do roli obiektu westchnień. Zanim jednak gwiezdnowojenna tematyka zejdzie w agendzie na drugi czy trzeci plan, chciałbym jeszcze w męskim imieniu zabrać głos na temat istoty gabarytowo najmniejszej, ale zapewne z największym serduchem w nowym rozdaniu kosmicznej sagi. Czas wyznać miłość Rey.
Czytaj także: Kim jest Rey? Teoria Adama Siennicy
W USA rozgorzała dyskusja, czy Rey nie wpisuje się przypadkiem w archetyp „Mary Sue”. Termin ten ukuto w 1973 r. w jednej z powieści fan fiction będącej pastiszem oryginalnej serii Star Trek. Przez lata koncepcja została w obrębie popkultury przyjęta jako synonim kobiecej bohaterki filmu, serialu czy powieści, która – by równoważyć umiejętności męskich protagonistów – zbudowana jest na przerysowanych przymiotach, wywołujących w widzu poczucie sztuczności i konsternację. Zauważcie, że gros żeńskich gwiazd kultury popularnej czerpie z tego silnego wzorca zachowań w sposób bezrefleksyjny: Trinity w Matriksie, Furiosa w najnowszej odsłonie Mad Maxa czy nawet Leia w klasycznej trylogii Gwiezdnych Wojen. W większym niż mniejszym stopniu brak w tych postaciach atrybutów zarezerwowanych w toku rozwoju cywilizacji dla płci pięknej. Jeśli ekranowe bohaterki wykazują jakiekolwiek przejawy zachowań typowo kobiecych, zostają automatycznie wchłonięte przez drugi lub trzeci plan przygody, jak Arwena we Władcy Pierścieni, Padme w Zemście Sithów lub Nala w Królu lwie, która musiała oddać pole Timonowi i Pumbie. Z Rey jest ten problem, że nie mieści się ani w jednej, ani w drugiej kategorii, a mimo to pada ofiarą takich komentarzy jak ten, który znalazłem w czeluściach polskiego Internetu: „Jaka ona straszna!!! jedna mina przez cały film = wytrzeszcz + zęby na wierzchu. Skoro wygrała casting to jakie były te pokonane? Brrrr!!!”. Jak to zazwyczaj bywa w miłości, trzeba obronić obiekt uczuć przed całym złem tego świata.
W tym miejscu należy wyprowadzić odważny wniosek: klasyczna trylogia Gwiezdnych Wojen nie zbudowała wzorca żeńskiej bohaterki, z którym młoda kobieta lat 80. mogłaby się bezgranicznie utożsamiać. Wszak Leia musiała paradować w metalowym bikini na smyczy Jabby, co z feministycznego punktu widzenia można traktować jako zamach na całą płeć piękną. Star Wars: The Force Awakens zapełnia tę lukę w doskonały sposób - film J.J. Abramsa poniekąd określa się mianem kobiecej reinterpretacji Nowej nadziei. Zauważcie, że cały proces odbywa się również w sposób symboliczny. Rey w milczącym uścisku spotyka się z Leią, a także czerpie z mądrości Maz Kanaty, której odpowiednika w męskiej części gwiezdnowojennej konstelacji należałoby poszukać w postaci Yody. Nawet wśród mieszkańców planet widać więcej twarzy kobiecych, zaś w wierchuszce Najwyższego Porządku znajdujemy Kapitan Phasmę. Płeć piękna odbiera z nawiązką to, co zostało potraktowane po macoszemu w poprzednich odsłonach kosmicznej sagi.
Gdy przenosimy postać Rey z feministycznej na męską perspektywę, często popełniamy nieświadomy, aczkolwiek karygodny błąd: staramy się dostrzec w niej drugiego Luke’a/Vadera/Obi-Wana. Zapominamy, że Rey to po prostu Rey. Bohaterka, z którą kobiety mogą się utożsamiać, mężczyźni zaś obdarowywać uczuciem, w myśl zdania wypowiedzianego kiedyś przez dyrektora Festiwalu w Cannes: „Kino istnieje także po to, by móc się zakochać w pięknej aktorce miłością fatalną i zawsze niespełnioną”. Daisy Ridley nadała swojej postaci powabnego rysu już w czasie kampanii promocyjnej Star Wars: The Force Awakens, gdy niewinny urok przeplatała z seksualną atrakcyjnością ku uciesze niecierpliwiących się przed premierą fanów. Sama Rey roztacza zaś przed nami cały wachlarz archetypicznych postaw i zachowań, które od zawsze wpływały na pozytywną stymulację męskiego umysłu. Jeszcze na pustyni możemy w niej dostrzec zaradną „dziewczynę z sąsiedztwa” tudzież nastolatkę marzącą o przygodach. O ile na symbolicznym poziomie Luke stał się prostym chłopakiem ze wsi, który otrzymał powołanie do wojska i zrobił w nim wielką karierę, o tyle Rey to sierota dorastająca w biedzie, która chce odmienić swój los. Pomiędzy walką z głodem po cichu marzy o powrocie do rodziny. Młody Skywalker musiał spełnić „patriotyczny” obowiązek; Rey nie musi nic – walczy dla samej siebie w kurzu, piasku i zbyt dużych ubraniach, przez co jej historia nabiera jeszcze bardziej ludzkiego wymiaru.
Czytaj także: Kobiety też mogą kochać Gwiezdne Wojny
Zaskakujące jest to, że w sobie tylko znany sposób Ridley udało się w Rey skumulować całą paletę kosmicznych umiejętności, które koniec końców wydają się jej naturalnymi atrybutami. Bohaterka potrafi więc radzić sobie ze zbieraniem złomu, jest mechanikiem, pilotem, poliglotką, walczy za pomocą różnych rodzajów broni, wspina się niczym himalaistka, a do tego jeszcze odkrywa, jak posługiwać się Mocą i mieczem świetlnym. Co więcej, wracając do przywołanej wyżej teorii „Mary Sue”: żadna z tych zdolności nie wydaje się przerysowana lub w sztuczny sposób dociągnięta do katalogu męskich dokonań widocznych w Star Wars: The Force Awakens. Wszystkie one wyrastają z dwóch czynników: położenia życiowego przed pojawieniem się na jej planecie BB-8 i Finna oraz nieznanego rodowodu, który przypuszczalnie zapewnił jej wygraną w midichlorianowej loterii. Spektrum możliwości Rey jest bardzo zbliżone do mocy Luke’a, jeśli więc nasza bohaterka w jakikolwiek sposób wpisuje się w koncepcję „Mary Sue”, to równie dobrze należałoby pod nią podciągnąć młodego Skywalkera.
Podręczniki do psychoanalizy uczą, że istnieją cztery archetypy kobiecości szczególnie oddziałujące na męski umysł: po prostu „kobiecy” (skupiony wokół stylu i wyrafinowania), „zwariowany” (kobieta barwna i energetyczna), „królowa” (odwołanie do mocy i wszechobecnej aury tajemnicy) oraz „niezależny” (samodzielność i życie z pasją). Zauważmy więc, że wszystkie cztery warianty ogniskują się w postaci Rey i działają jak sprawnie nasmarowane trybiki w większej machinie. Bohaterka Przebudzenia Mocy nie tylko hasa po piaskach i kosmicznej otchłani, odkrywa w sobie wielkie połacie siły i żyje z pasją, ale po seansie uświadamiamy sobie, że największa tajemnica, której jeszcze nie odkryliśmy, to właśnie ta pozostawiona za mistycznym welonem genezy Rey. Wszystko w filmie kręci się wokół tej postaci. Zwróćcie uwagę na końcową sekwencję, gdy dochodzi do spotkania jej i Luke’a. Na twarzy głównej bohaterki widzimy zapis wielu emocji cyrkulujących między sobą i rozciągniętych gdzieś pomiędzy strachem i niepewnością a domieszką gniewu. Nie ma przypadku w tym, że to właśnie z tym wizerunkiem zostajemy sami na kolejne dwa lata, dzielące nas od premiery kolejnej odsłony sagi.
Czytaj także: Kylo Ren to świetny bohater
Mawia się często, że zakochujemy się nie po to, aby nasze życie było usłane różami, ale po to, by stało się ono łatwiejsze do zniesienia. W tym całym gąszczu naszych codziennych bolączek wynurzająca się z baśniowo-onirycznej konwencji Gwiezdnych Wojen postać Rey przychodzi nam niejako z odsieczą. Jest jednocześnie niepozornym zauroczeniem ze szkolnej ławki, partnerką z balu maturalnego, żoną i kochanką, która bezkompromisowo podbija wszystkie poziomy życia, począwszy od chłopięcych marzeń o kosmicznej przygodzie, przez młodzieńczą zadziorność w typie Hana Solo, aż po potrzebę dumy z córki, którą – być może, rzecz jasna – okazuje w finale Star Wars: The Force Awakens Luke. W nadchodzącym okresie będziemy zapewne pytać wielokrotnie, czyją jest córką lub jakie inne tło stoi za jej genezą. Ważne, aby już teraz mówić o „naszej” Rey. Popkultura już dawno nie dała męskiej części widowni tak różnorodnego w zachowaniu i odpowiadającego na wiele potrzeb jednocześnie obiektu westchnień.