Historia kina zna wiele takich przypadków. Popularna seria sprzed lat zostaje odświeżona w nowej wersji. Sprawdzone motywy dostają drugie życie, a to, co pokochaliśmy w pierwowzorze, jest przekonwertowane na potrzeby współczesnej widowni. Niestety, takie działania w większości przypadków okazują się destrukcyjne dla marki. W myśl tej zasady powstały dziesiątki średnich i słabych produkcji, które z jakością wcześniejszych obrazów niewiele miały wspólnego. Kolejne części Terminatora, Obcego, Predatora czy Gwiezdnych wojen potwierdzały tę regułę. Dlaczego z Mad Maxem miałoby być inaczej? „To już nie będzie to samo” – tak brzmiało większość komentarzy pod kolejnymi materiałami promocyjnymi nadchodzącej produkcji. Widzowie byli sceptyczni, mimo że za kamerą miał stanąć George Miller – twórca trzech poprzednich części, a do głównej roli zaangażowano Toma Hardy’ego – aktora, który wówczas był na przedsionku wielkiej kariery i bardzo uważnie dobierał role. Filmografia Millera to prawdziwe kuriozum. Twórca postapokaliptyczego i defetystycznego Mad Maxa ma na koncie również takie urocze, familijne obrazy jak Babe - świnka w mieście czy Happy Feet: Tupot małych stóp, za który udało mu się zgarnąć Oscara. To jednak nie koniec. Artysta stworzył poruszający dramat o ciężko chorym dziecku pod tytułem Olej Lorenza oraz komedię fantasy z Jackiem Nicholsonem, Czarownice z Eastwick. Trudno znaleźć elementy wspólne w tych obrazach, choć tu i ówdzie widać namiastkę autorskiego stylu. Marsz pingwinów i nawoływania w tle z początku Tupotu małych stóp mogą przywodzić fatalistyczną estetykę Mad Maxa. To jednak szczegóły, które wyłapie jedynie osoba uwrażliwiona na tego typu elementy. Nowy Mad Max, od twórcy z tak różnorodną filmografią i bez wyraźnego autorskiego stylu, mógł się po prostu nie udać, więc obawy niektórych widzów w przededniu premiery były uzasadnione. Nie zapominajmy również, że trzecia część przygód pana Rockatansky’ego pozostawiała wiele do życzenia pod względem artystycznym.
fot. Warner
Tom Hardy miał wówczas na koncie kilka znaczących ról, ale brakowało mu przeboju, który ugruntowałby jego status hollywoodzkiej supergwiazdy. Dużo lepiej rokowało obsadzenie w głównej roli kobiecej zdobywczyni Oscara Charlize Theron. Uznana aktorka została ukazana na materiałach promocyjnych w naprawdę niezwykłej charakteryzacji. Jej wizerunek intrygował, ale powyższe nie było w stanie przezwyciężyć sceptycyzmu widowni przed debiutem Mad Max: Fury Road w kinach. Wszystko się zmieniło po pokazach przedpremierowych i pierwszych opiniach krytyków. Tu i ówdzie dało się słyszeć, że mamy do czynienia z dziełem wybitnym, blockbusterem dekady i filmem, który definiuje kino akcji na nowo. Takiego hurraoptymizmu już dawno wśród krytyków nie mieliśmy, szczególnie jeśli chodzi o rozrywkowe kino akcji. Co było dalej, wszyscy wiemy. Sześć Oscarów, należne miejsce w panteonie popkultury i renoma jednego z najlepszych filmów XIX wieku. Czemu Mad Max: Na drodze gniewu jest tak wyjątkową produkcją? Na początek oddajmy głos Stevenowi Soderberghowi - jednemu z najważniejszych reżyserów naszych czasów.
George'owi Millerowi udało się tu absolutnie wszystko. W zeszłym tygodniu znów obejrzałem film i mówię wam, ja w życiu nie wyreżyserowałbym choćby i 30 sekund czegoś takiego. To jakbym włożył sobie pistolet do ust. Nie rozumiem jak on [reżyser - przyp. red.] to robi. Naprawdę nie wiem i to moje zadanie, by to w ogóle pojąć. Mówimy tu o umiejętności w trzech wymiarach, gdzie dzielisz wielką sekwencję na serię ujęć i niezależnie od tego, jak szybko je tniesz, doskonale wiesz, gdzie geograficznie się znajdujesz (...) W życiu nie dorównałbym George'owi, choćbyście grozili mi bronią.
Soderbergh zwrócił uwagę na sposób, w jaki Droga gniewu jest wyreżyserowana i zmontowana. Film był gigantycznym przedsięwzięciem. Wielkie widowisko kręcono w bardzo tradycyjny sposób. Jedynie 20% efektów specjalnych zostało wygenerowanych komputerowo. Na potrzeby obrazu zrealizowano ponad 300 scen kaskaderskich, przy czym wszystkie z nich zostały wykonane na planie i nie były generowane ani wspomagane efektami wizualnymi. Technicy zbudowali kilka złożonych konstrukcji kołowych i parę imponujących machin wojennych. Wszystko to trzeba było ogarnąć w taki sposób, żeby na ekranie nie zatriumfował przerost formy nad treścią. Miller nie tylko odniósł sukces na tym polu, co jeszcze tchnął ducha w widowiskowe sceny akcji. Mad Max: Na drodze gniewu dokonał rzeczy niebywałej. Sprawił, że miłośnicy kina artystycznego zaczęli bić pokłony przed obrazem złożonym praktycznie jedynie ze scen akcji. Wystarczy tu wspomnieć owację, którą obraz otrzymał po premierze na festiwalu w Cannes. Podczas święta kina, na którym promowane są zazwyczaj produkcje kameralne, doceniono estetykę sensacyjną, z narracją prowadzoną przez dźwięk i obraz. Oprawę wizualną porównywano do dzieł Hieronima Boscha, a tempu ekranowych wydarzeń nadano miano niepowstrzymanej furii. Mocna rockowa muzyka stała się jednym z narzędzi fabularnych, a nawet zyskała swoją personifikację w postaci szalonego gitarzysty w służbie Wiecznego Joe. Ponad siedemdziesięcioletni George Miller pokazał młodym, aspirującym twórcom, na czym polega potęga oprawy audiowizualnej i że dynamiczne kino sensacyjne nie jest skazane na odgrzewanie ciągle tych samych schematów.

Mad Max: Na drodze gniewu - zdjęcia zza kulis

fot. Warner
+38 więcej
Pierwotnie film miał zostać zrealizowany już w 2003 roku. Niestety wówczas nic z tego nie wyszło, ponieważ wybuchła wojna w Iraku, co poskutkowało zaostrzeniem amerykańskich przepisów dotyczących poruszania się po świecie. Filmowcy nie mogli przenieść się na plan do Namibii, gdzie planowano nakręcić większość scen. Sam pomysł stworzenia Drogi gniewu pojawił się w głowie Millera już w 1998 roku. Film pierwotnie planowano jako sequel Mad Max (1979) i prequel do Mad Max 2 - Wojownik szos (1981). Finalnie uczyniono z niego kolejną chronologiczną część, nawiązującą w wielu miejscach do swoich wspaniałych poprzedników. Fani drugiej części dobrze wiedzą, jak istotnym elementem mitologii Mad Maxa jest motyw wyścigu. To właśnie w sequelu z 1981 roku dostaliśmy jedną z najlepszych pogoni w historii kina. Droga gniewu skorzystała z wcześniej zaproponowanej konwencji. Długie sekwencje, podczas których kierowcy w swych machinach toczą nieustające boje, otrzymały oprawę techniczną, przenoszącą je na zupełnie nowy poziom. Co ciekawe, już w 1981 roku pod względem napięcia i emocji wyścig był prawdziwym majstersztykiem kina akcji. To nie warstwa audiowizualna świadczy więc o wielkości takich motywów. Liczy się pomysł i sprawna ręka realizatora. W 2015 roku George Miller powtórzył to, co zrobił wcześniej, czerpiąc przy okazji garściami z dobrodziejstw nowoczesnego kina. Wizualna maestria to największa zaleta obrazu. Jej siła oddziaływania jest tak duża, że momentalnie przymykamy oko na pretekstową fabułę. Ktoś kiedyś pół żartem, pół serio powiedział, że Mad Max z 2015 roku jest najbardziej widowiskową opowieścią o ludziach, którzy dojechali w jedno miejsce tylko po to, żeby zaraz wrócić tą samą drogą do lokalizacji startowej. Pretekstowość treści pozostawia bardzo dużo przestrzeni na efektowne kaskaderskie szaleństwa i dynamiczne zwroty akcji. Jedynym wyróżnikiem fabularnym jest to, co niektórzy nazywają „feministycznym przesłaniem”. Wrogowie lewicowej ideologii dopatrują się w Drodze gniewu naleciałości politycznych. Czy mają rację? Faktem jest, że wśród protagonistów więcej jest kobiet niż mężczyzn, a panowie pełnią tu rolę oprawców i agresorów. Ponadto pisarka i feministka Eve Ensler znana z powieści Monologi waginy była konsultantką w przedstawianiu postaci kobiecych. Jest więc coś na rzeczy, ale absolutnie nie oznacza to nic złego. Należy pochwalić twórców za podjęcie nieco innego kierunku w zdominowanym przez mężczyzn kinie akcji. Być może, gdyby Charlize Theron nie wypadła tak dobrze w roli silnej Furiosy, nie dostalibyśmy później Atomic Blonde, które z kolei otworzyło drzwi dla takich produkcji jak Ptaki Nocy (i fantastyczna emancypacja pewnej Harley Quinn).
fot. Warner
Patrząc na wspaniały efekt ostatniego Mad Maxa, trudno uwierzyć w problemy realizacyjne, z jakimi ta produkcja się zmagała. A było ich naprawdę wiele. Zaniechanie zdjęć w 2003 sprawiło nawet, że George Miller zastanawiał się bardzo mocno nad zrealizowaniem obrazu w formie animacji 3D. Na szczęście do tego nie doszło. Gdy w 2009 roku wznowiono prace nad projektem, rozpoczęło się prawdziwe piekło. Jak wspominali aktorzy i członkowie ekipy produkcyjnej, atmosfera na planie była bardzo zła, a to ze względu na mordercze warunki, które panowały w miejscu realizacji. Charlize Theron po latach przyznała:
Dawaliśmy sobie ku**a nieźle w kość z Tomem Hardym. On i George też mieli mnóstwo sprzeczek. To wszystko przez izolację i fakt, że przez cały czas byliśmy uwięzieni w tych pojazdach. To film wojenny o jadących ciężarówkach - bardzo mało tu green screenów. To było jak rodzinna wycieczka donikąd. Tylko jechaliśmy przed siebie po tej pustyni, w nicość. I tak w kółko. Można było dostać szału. Razem z Tomem jesteśmy profesjonalistami i chcieliśmy wykonać jak najlepszą robotę, często bez dopracowanego scenariusza. Trochę nas to czasem przerażało.
To jednak nie wszystko. Tuż przed rozpoczęciem zdjęć, w miejscu, gdzie miał powstać film (Australia), po raz pierwszy od 15 lat spadł deszcz. Zmusiło to twórców do kolejnej przerwy w realizacji obrazu. Tym razem przerwa potrwała 8 miesięcy, a filmowcy zdecydowali się przenieść całość zdjęć do Afryki. Tam niestety również nie mieli lekko. George Miller i jego ekipa znaleźli się na celowniku ekologów, którzy zarzucali im zdewastowanie obszarów przyrody będących pod ochroną.
fot. Warner
Kolejne problemy rozpoczęły się już po zakończeniu realizacji filmu. Obraz nie okazał się olbrzymim przebojem finansowym. Mimo uznania krytyków nie odniósł zwycięstwa komercyjnego – zarobił 380 milionów dolarów przy budżecie 150 milionów dolarów. To właśnie koszty produkcji stały się kością niezgody pomiędzy Georgem Millerem a wytwórnią Warner. Umowa pomiędzy firmą a artysta mówiła o tym, że jeśli twórcom przy realizacji filmu uda się zamknąć w 157 milionach dolarów, zostaną oni nagrodzeni sowitym bonusem finansowym. Według Millera tak właśnie się stało. Warner uważa coś zgoła innego. Wytwórnia i Miller mocno się wówczas poróżnili, co rzuciło się cieniem na ewentualną kontynuację przeboju z 2015 roku. Ostatnimi czasy sytuacja nieco się rozjaśniła i pojawiły się istotne przesłanki, że kontynuacja Drogi gniewu wkrótce powstanie. Na tę chwilę nie mamy jednak oficjalnej informacji w tej sprawie. Na szczęście realizacyjne perturbacje i zakulisowe przepychanki nie wpłynęły na jakość produkcji. Obserwując hollywoodzki rynek filmowy, można dojść do wniosku, że coraz rzadziej artystom udaje się zrealizować film, który z marszu staje się kultowy i na dobre zakorzenia się w świadomości widzów. Po 2010 roku było tylko kilka takich obrazów, a Mad Max: Na drodze gniewu stanowi wśród nich najznamienitszy przykład. Podczas sceny, gdy banda Wiecznego Joe, przy dźwiękach gitary szalonego muzyka rusza w pogoń za Furiosą, chyba każdy kinomaniak miał ciarki na plecach. Właśnie z takich momentów składa się ten wspaniały obraz. I pomyśleć, że odpowiada za niego siedemdziesięciolatek, który ma na swoim koncie obrazy o tuptających pingwinkach i pewnej gadającej śwince z klasą.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj