Rewolucja Watchmen ma się dziś lepiej, niż kiedykolwiek dotąd. W świecie popkultury, w którym fani MCU i innych franczyz toczą bój o swojego króla, Strażnicy pozostają tylko i aż bogami. Kto ich strzeże? Czas w końcu odpowiedzieć na to pytanie.
MCU, Gwiezdne Wojny, DC, Władca Pierścieni, Matrix - o to, kto nadaje dziś zasadniczy ton popkulturze, możemy prowadzić długie boje. Wszystko na tym polu zależy od przyjętej perspektywy i tego, czy w toku tych debat bardziej odnosimy się do komponentu rozrywkowego, finansowego czy jeszcze innego. Są jednak wśród nas fani, którzy serce popkulturowego świata dostrzegają zupełnie gdzieś indziej: w trwającej od przeszło 30 lat rewolucji, zapoczątkowanej przez
Watchmen. Powiedzieć, że legendarna seria autorstwa
Alana Moore'a i
Dave'a Gibbonsa na zawsze odmieniła oblicze komiksu jako medium, to właściwie nic nie powiedzieć.
Strażnicy nie tylko przeformułowali nasze myślenie o tym, czym właściwie jest powieść graficzna, ale i odcisnęli olbrzymie piętno na całym gatunku superbohaterskim, z jego filmowo-serialowym przedłużeniem włącznie. Tę historię zapewne już znacie; skoro jednak na polskim rynku lada dzień zadebiutuje
Zegar zagłady, pojawił się doskonały moment na to, aby spojrzeć na wszystkie blaski i cienie rewolucji
Watchmen zupełnie inaczej. Za tymi popkulturowymi przeobrażeniami de facto stoi bowiem rytualny czarodziej, który po latach ocenia współczesnych herosów jako "postacie stworzone pół wieku temu dla 12-letnich chłopców". To również opowieść o więzi łączącej twórcę i jego dzieło, systematycznie zrywanej pod dyktando ekonomicznych kalkulacji. Jedno nie ulega obecnie wątpliwości: bez
Strażników żylibyśmy dziś w innym świecie. Takim, w którym Kinowe Uniwersa Marvela i DC mogłyby nigdy nie powstać lub zamienić się w cykl kreskówkowych przygód zarezerwowanych wyłącznie dla najmłodszych. Zbyt śmiały wniosek? No cóż, "czasy wciąż, wciąż się zmieniają"...
Jest lato 1983 roku. Po znakomitym przyjęciu swojego
Miraclemana Moore rozpoczyna już pracę nad kolejnym projektem poświęconym herosom nieznanym szerszej publiczności. Przez najbliższe kilkanaście miesięcy redaktor prowadzący DC,
Dick Giordano, będzie musiał wysłuchiwać niezliczonych pomysłów scenarzysty na to, z których postaci skorzystać. Opcje są przeróżne: dopiero co przejęci bohaterowie wydawnictwa Charlton Comics, Mighty Crusaders z Archie Comics, ewentualnie ktoś zupełnie nowy. Decydenci komiksowego giganta nie dają jednak zgody na to, aby protagonistami opowieści zostali członkowie panteonu ich uniwersum - wydaje się na nich sporo pieniędzy, więc nie mogliby "skończyć martwi lub z zaburzeniami", jak przyzna po latach Moore. Mniej więcej pod koniec 1984 roku artysta zmienił swoje podejście i zdecydował się na stworzenie nowych postaci. W tym momencie o planowanej mini-serii było już tak głośno, że do brytyjskiego autora zaczęli zgłaszać się kolejni rysownicy; wśród nich współpracujący z nim wcześniej Gibbons, który do pomocy wybrał odpowiedzialnego za kolory i przy okazji mieszkającego w jego sąsiedztwie
Johna Higginsa. Początkowo pracami tej trójki mieli pokierować sam Giordano i
Len Wein, lecz relatywnie szybko dali artystom pełną swobodę twórczą. Pierwszy z nich powie później: "Na litość boską! Kto w ogóle poprawia cokolwiek po Alanie Moorze?".
Według obowiązującej dziś wersji wydarzeń, Moore i Gibbons stworzyli postacie, rozpisali zarys historii i przedyskutowali inspiracje w ciągu zaledwie jednego dnia w mieszkaniu rysownika. Ich planem docelowym stało się napisanie opowieści o... "superbohaterskim
Moby Dicku". Niecały miesiąc później Gibbons miał już gotowe szkice bohaterów ("Rorschach był moim ulubionym. Trzeba mu było tylko dorysować kapelusz"), a Moore powoli zdawał sobie sprawę, że jego scenariusz wystarczy na zaledwie 6 odsłon cyklu - kontrakt z DC przewidywał drugie tyle. Kołem ratunkowym stało się nakreślenie genez Strażników; Brytyjczyk zatracił się w twórczym szaleństwie do tego stopnia, że do pierwszego zeszytu napisał aż 101 stron scenariusza - bez linijki przerwy pomiędzy nimi, wykorzystując róże kolory długopisu do akcentowania innych aspektów historii. Choć praca Moore'a była tytaniczna, na samym końcu swojego materiału zostawił on Gibbonsowi wymowny dopisek: "Jeśli to dla ciebie nie działa, zrób coś, co zacznie działać najlepiej". Rysownik miał koniec końców jedynie kosmetyczne uwagi, odnoszące się choćby do rozmowy Ozymandiasza i Rorschacha. W międzyczasie scenarzysta zaczął dyskutować swoje pomysły w trakcie rozmów z przyjacielem,
Neilem Gaimanem. Nie liczcie jednak na to, że
Watchmen powstawali w ekspresowym tempie; Gibbons zdradził swego czasu, że w trakcie pracy nad 4. zeszytem serii jego i Moore'a dopadła swoista blokada. Dość powiedzieć, że gdy na rynku ukazywała się 5. odsłona opowieści, Brytyjczyk wciąż zastanawiał się, co zrobić w 9. Presja była tak duża, że do oddalonego o 80 km domu rysownika z kolejnymi stronami historii udawał się taksówką, natomiast Gibbonsowi na tym etapie pracy, dla zaoszczędzenia czasu, pomagali nawet jego żona i syn. Jakby tego było mało, Wein namawiał Moore'a do zmiany "mało oryginalnego" zakończenia. Nie zmienia to faktu, że pomiędzy wrześniem 1986 a październikiem 1987 roku czytelnicy w USA mogli ostatecznie nabyć każdą z 12 części historii.
Przedsięwzięcie okazało się wielkim sukcesem komercyjnym i artystycznym. DC, podobnie jak w przypadku wydanego kilka miesięcy wcześniej
Powrotu Mrocznego Rycerza, reklamowało nowe dzieło jako pełnoprawną "powieść graficzną". Ten szyld na okładkach był jednym z czynników pozwalających przebić sprzedaż komiksów Marvela. Pomagały też znakomite opinie; recenzent magazynu Time wychwalał
Strażników jako "wspaniały triumf wyobraźni, łączący motywy science fiction i politycznej satyry, świadomy komiksowej spuścizny i adaptujący współczesne formaty graficzne w ramach tajemniczej, dystopijnej historii". Z perspektywy czasu wydaje się jednak, że praprzyczyny popkulturowego fenomenu
Watchmen powinniśmy poszukać gdzie indziej niż w samej fabule. Moore, Gibbons i Higgins stworzyli bowiem opowieść, która przynajmniej początkowo mogła działać jedynie w medium komiksowym, by wymienić w tej materii choćby unikalną, 9-kadrową strukturę, pozwalającą na zwiększenie tempa akcji i zamieszczenie więcej treści, czy spotykaną do tej pory jedynie w komiksach europejskich kolorystykę, umożliwiającą lepsze zaakcentowanie zasadniczych wydarzeń. Nawet 2 dekady po premierze wciąż uznawano, że
Strażnicy straciliby całą swoją moc sprawczą, jeśli tylko ktokolwiek postanowiłby przenieść materiał źródłowy na ekran. Tego typu wnioski wzmacniało jeszcze umiejscowienie fabuły w określonym kontekście polityczno-historycznym; choć Moore stworzył alternatywny świat, wciąż unosił się nad nim duch czasu w postaci wojny w Wietnamie, zimnowojennej zawieruchy czy afery Watergate. Scenarzysta odwoływał się w dodatku do społecznych paranoi czy stawiał filozoficzne pytania o naturze moralnej, powtarzając za rzymskim poetą Juwenalisem: "Kto strzeże strażników?". Tego typu superbohaterów, od wyzutego z etycznych norm Komedianta przez przejawiającego rewolucyjne zapędy Rorschacha po wątpiącego boga, Doktora Manhattana, fani jeszcze wcześniej nie widzieli.
Gdy legenda
Watchmen zaczęła krzepnąć i konserwować się w powszechnej świadomości czytelników, nieoczekiwanie zaczęły pojawiać się też na niej pierwsze rysy. Zgodnie z zapisami kontraktowymi stworzone przez Moore'a i Gibbonsa postacie miały do nich wrócić - przynajmniej z punktu widzenia praw autorskich. Brytyjczyk i DC z czasem weszli na tym polu na wojenną ścieżkę: scenarzysta oskarżał wydawnictwo o rozmaite machinacje, mające na celu przejęcie bohaterów, jak również o niepełne wywiązywanie się z umowy w kwestii wynagrodzeń. Komiksowy gigant zgodził się na oddanie praw autorskich, jeśli tylko Moore i Gibbons napisaliby prequele do zasadniczej serii. Już na początku lat 90. scenarzysta zmienił jednak swoje podejście do świata superbohaterów; pomiędzy wywiadami, w których ogłaszał fascynację rytualną magią, zaczął krytykować działania DC i Marvela, jak również całą, rozumianą holistycznie kulturę herosów. Rozbieżności okazały się tak olbrzymie, że powrót do status quo był niemożliwy. To właśnie dlatego w serialu
Watchmen produkcji HBO jako autora pierwowzoru wymienia się jedynie Gibbonsa, a część komiksowych scenarzystów po dziś dzień uważa, że DC "okrada" Moore'a za każdym razem, gdy tylko zabiera czytelników do świata Strażników, jak choćby w komiksowych seriach
Before Watchmen,
Zegar zagłady czy w aktualnie wydawanym w USA
Rorschachu.
To wszystko nie zmienia faktu, że po przeszło 34 latach rewolucja
Strażników wciąż trwa i zwłaszcza w ostatnich latach przybiera na sile.
Zack Snyder w filmie
Watchmen. Strażnicy i
Damon Lindelof w rzeczywistości telewizyjnej pokazali, że stworzony przez Moore'a i Gibbonsa mit można dziś odczytać na nowo: z jednej strony go poszerzyć, z drugiej zaś wytyczyć w jego obrębie diametralnie inną drogę, z niewyobrażalną korzyścią dla całego gatunku superbohaterskiego. Co więcej, od czasu zapoczątkowanej w 2016 roku inicjatywy
Odrodzenie Doktor Manhattan i spółka coraz częściej odciskają piętno na komiksowym uniwersum DC. Pal już licho, że gdyby Moore obstawał przy swoim pomyśle wykorzystania postaci Charlton Comics, skład grupy Strażników prezentowałby się najprawdopodobniej w sposób następujący: Kapitan Atom (Doktor Manhattan), Question (Rorschach), Thunderbolt (Ozymandiasz), Nightshade (Jedwabna Zjawa), Blue Beetle (Nocny Puchacz) i Peacemaker (Komediant).
Watchmen zainspirowali innych twórców do zmiany podejścia do ekspozycji Ligi Sprawiedliwości, pozwalając na silniejsze niż do tej pory akcentowanie mrocznej czy cynicznej strony herosów. Do zderzenia światów Batmana, Supermana, Wonder Woman i Doktora Manhattana ostatecznie doszło w wydanym pierwotnie w Stanach Zjednoczonych w listopadzie 2017 roku
Zegarze zagłady. Mało kto jednak wie, że jego autor,
Geoff Johns, wcześniej blisko rok spędził na walce z samym sobą o to, czy branie na warsztat takiej świętości ma jakikolwiek sens. Przez kolejne 6 miesięcy w DC wrzało: cała grupa artystów odpowiedzialnych za pomysł
Odrodzenia kłóciła się bez końca o sposób wprowadzenia Strażników do zasadniczego uniwersum. Już w najbliższą środę będziecie mogli sprawdzić, do czego te twórcze przepychanki doprowadziły. Na rodzimy rynku ukaże się bowiem
Zegar zagłady, stanowiący najlepszy dowód na to, że historia Moore'a i Gibbonsa w błyskawicznym tempie wyszła poza czas, wciągając w jej meandry kolejne pokolenie odbiorców. "Ludzie, zbierzcie się wokół ze wszystkich stron. I oby nie porwał was rzeki tej prąd. (...) Bo czasy wciąż, wciąż się zmieniają".
Watchmen. Strażnicy Snydera bez dwóch zdań są jednym z najlepszych filmów poświęconych superbohaterom w całej ich historii. Serial Damona Lindelofa z pewnością należy umiejscowić na liście najważniejszych projektów telewizyjnych ostatnich lat. Z kolei oryginalne dzieło Moore'a i Gibbonsa wraz z
Powrotem Mrocznego Rycerza Franka Millera trzeba uznać za fundament Mrocznej Ery Komiksu, bez którego zbiorowy odbiór trykociarzy wyglądałby zgoła inaczej. Wszystko to sprawia, że stosunkowo mało popularni na tle herosów MCU i Batmana czy Supermana Strażnicy paradoksalnie nadal znajdują się na doskonałej pozycji do ataku na serca fanów popkultury. Przyniesione przez nich metamorfozy spotykamy wszędzie dookoła, czasami nie zdając sobie sprawy z ich źródła. Legendy mają jednak to do siebie, że muszą być nieustannie przekazywane z pokolenia na pokolenie, wzmacniane, reinterpretowane. Dlatego tak łatwo dziś, w ponurej rzeczywistości roku 2020, znaleźć odpowiedź na pytanie o to, kto faktycznie strzeże strażników? My sami. Żyjący w świecie naznaczonym przez artystyczne eksplozje Alana Moore'a i twórcze rozbłyski wirtuozerii Dave'a Gibbonsa, w którym wskazówki zegara zagłady znów znalazły się niebezpiecznie blisko północy...
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h