Parę mijających aż nazbyt szybko lat temu zadzwonił do mnie kolega z „Gazety Wyborczej” i zapytał, co myślę o kupnie Lucasfilm przez Disneya i dynamicznej monopolizacji rynku przez amerykańskiego giganta. Odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, pomiędzy jednym a drugim łykiem porannej kawy, że póki kręcą dobre filmy, niech kupują sobie, co chcą.
A przynajmniej tak mi się wydaje, choć nie wykluczam, że moja zawodna pamięć podpowiada mi jakieś bzdury, dzięki którym wyjdę na mądrzejszego, niż jestem. Ale jeśli faktycznie powiedziałem wtedy to, co – jak mniemam – powiedziałem, obstaję przy swoim. Trochę to może i egotyczne podejście, bo nigdy nie kryłem, że jestem fanem Disneya i ten nieformalny szablon, jaki przykładają do wszystkiego, co schodzi z fabrycznej taśmy, wycięty jest jest pode mnie. Owa jasno określona tożsamość buduje zresztą siłę tej marki, bo to bodaj jedyne hollywoodzkie studio filmowe, którego logo pojawiające się przed napisami początkowymi mówi oglądającemu głośno i wyraźnie, czego może się spodziewać, niezależnie, czy są to Star Wars: Episode IV - A New Hope, czy Marvel czy Mary Poppins Returns.
Lecz niedawno, po powrocie z D23 Expo, czyli największego na świecie zlotu fanowskiego, na którym obecne były także białe kołnierzyki z Disneya, zacząłem się zastanawiać, czy moja odpowiedź udzielona koledze faktycznie się jeszcze broni. Bo wówczas MCU przecież dopiero nabierało rozpędu, o kolejnym Indianie Jonesie jeszcze nie było mowy, Star Wars: The Force Awakens może, a może i nie, istniało tylko na papierze, a sama firma dopiero co wylazła z cienia bankructwa. Lecz co się dzieje dzisiaj, każdy widzi – Beauty and the Beast to, jak na razie, przebój roku, Marvel Studios wypluwa hit za hitem, o Gwiezdnych wojnach nawet nie mówię. Dlatego stwierdziłem, że spróbuję choćby rzucić okiem za kulisy, skompilować to, co usłyszałem podczas D23 i na spotkaniach zorganizowanych dla prasy, na których skrzętnie robiłem notatki, po czym zderzyć to wszystko z rzeczywistością nieprzefiltrowaną przez Disneya. Oto, co wydumałem.
Disney Channels
Okazało się, ku braku zaskoczenia z mojej strony, że przez takich jak ja kanały Disneya tracą na oglądalności. Dane nie kłamią: wszyscy coraz chętniej korzystamy ze streamingu i YouTube, także (naj)młodsi, do których oferta stacji takich jak Disney Junior czy Disney XD jest przeznaczona. I wydaje się, że nie ma innego wyjścia, musi nastąpić przeskok na urządzenia mobilne i koncentracja działań sieciowych, a sporym krokiem naprzód jest nieprzedłużanie przez firmę umowy z Netflixem i plan rozwinięcia własnej platformy. Może i nam, ludziom z drugim, trzecim, czwartym krzyżykiem na karku i skupiającym się raczej na Marvelu czy Gwiezdnych wojnach pewnie nie przychodzi do głowy, że 30% ubiegłorocznego przychodu korporacji pochodzi z małego ekranu. Dlatego Disney nie może sobie takiego dożylnego zastrzyku gotówki odpuścić. Seriale i programy wymagają nie tylko nieustannej pracy koncepcyjnej i produkcyjnej, podporządkowane są przecież rygorystycznej ramówce, ale i spójności z produkcjami kinowymi. Disney, jako posiadacz mnóstwa rozmaitych licencji, musi zachować koherencję w obrębie danego fikcyjnego świata, do czego wymagana jest swoista gorąca linia z oddziałem zajmującym się pełnymi metrażami.
Telewizja ma niekiedy łatwiej, bo poszczególne stacje nie ulegają chociażby przymusowi realizacji sequeli bez względu na to, czy jest na nie jakiś pomysł, czy go nie ma, ale z drugiej strony ciąży na niej niemała odpowiedzialność za markę jako taką. Jakby nie było, to nadal wizytówka Disneya z twarzą nie Thora czy Hulka, ale Myszki Miki. Trzeba ponownie sprzedać Donalda, Goofy'ego i ferajnę, choć przecież dawno już osiągnęli wiek emerytalny. I co z tego wynika? Disney ma zamiar szukać publiki na innych niż Ameryka czy Europa rynkach i, jak pisałem, przenieść się do netu, stąd chociażby realizacja indyjskiego serialu młodzieżowego Girl in the City emitowanego przy pomocy Facebooka oraz istnej konwergencji kina, telewizji, komiksu (a także disneylandowych atrakcji), co ma rozwinąć popkulturowe światy, i wyczulenie na aspekty kulturowe danego rejonu świata. Ciekawy jestem liczb za bieżący rok.
Marvel Entertainment
Disney pod szyldem Marvela nie musiał budować żadnego nowego świata, ale też i nie przyszedł na gotowe, bo samo wydawnictwo nigdy nie przedzierzgnęłoby się w takiego molocha, jakim dzisiaj jest cała grupa. Dysponując setkami potencjalnie interesujących i elastycznych, podatnych na zmiany postaci, firma ma niemal nieograniczone możliwości. Lecz jak je wykorzysta? Plany są cokolwiek ambitne, bo zakładają wyjście z kin i atak na innych polach.
Zwiastuny nadchodzącego Marvel's Inhumans, prezentujące się nad wyraz słabo, nieco ochłodziły moje oczekiwania co do produkcji telewizyjnych ze znakiem Marvela (choć, oczywiście, jest jeszcze Netflix), dlatego trudno mi powiedzieć, czego spodziewać się po kolejnych zapowiedzianych na mały ekran tytułach, ale pozwolę sobie na pewien sceptycyzm. Marvel’s New Warriors ma być serialem komediowym skupiającym się nie na ratowaniu świata, ale perypetiach grupy superbohaterskiej mieszkającej razem na kilkuset metrach kwadratowych, stąd moja obawa. Konkurencji nie wyszło z Powerless, a dekadę temu podobna wolta gatunkowa ubiła też i komiks z Nowymi Wojownikami. Nie do końca dowierzam też realizowanemu przez ABC (należącemu do Disneya) Marvel's Cloak and Dagger, bo to stacja skupiona na produkcjach dla młodzieży, a trailer wyglądał jak pierwszy lepszy teledysk. Chciałbym się jednak mylić, ale stawiam dolary przeciwko orzechom, że gruchniemy o mur konformizmu. Na drugim biegunie Marvel planuje też serial animowany (!) o Deadpoolu (!!), którego fanem nie jestem, lecz byłaby to pierwsza produkcja studia z kategorią „R”, czyli przeznaczona dla publiki dojrzalszej. Za to trzymam mocno kciuki za gry z Marvel Games, bo nareszcie pozbierano się do kupy i trailer nowego Spider-Mana wygląda świetnie, szczególnie że twórcy obiecują zupełnie nowy świat i historię, która ma nie odtwarzać tego, co już przeczytaliśmy, ale tworzyć na komiksowych fundamentach. Oby te obietnice zostały dotrzymane, bo zmarnowania potencjału nie daruję.
LucasfilmGwiezdne wojny to z kolei niejaki paradoks, jednocześnie swoista enigma, jak i pewniak, sekret, o którym mówić nie wolno, i coś, co każdy zna od podszewki. Niedługo (znaczy za kilka ładnych lat) Disney stanie przed zasadniczym pytaniem: Czy saga może istnieć bez Skywalkerów? Odpowiedź pozornie jest prosta - musi.
Dlatego już jakiś czas temu rozpoczęto rozbudowywanie i poszerzanie tego bodaj największego popkulturowego uniwersum poprzez nieustanne oddziaływanie jednej platformy na drugą i teoretyczny, choć nie praktyczny, brak podrzędności (takiego Rogue One: A Star Wars Story momentalnie zsynchronizowano z resztą, dopisano książki, a na ekran przeciągnięto do tej pory animowanego Sawa Gerrerę) i związany z tym rygoryzm skutecznie ukręcający łeb teoriom fanowskim. Czyli: jeśli coś nie zostało napisane, nie istnieje. Nie jest chyba nawet kwestią dyskusyjną, tylko niezbitym faktem, że przeżywamy renesans Gwiezdnych wojen, jakiego nie było od czasu premiery starej trylogii. Lucasfilm, prócz partnerstwa z Electronic Arts, które niebawem wypuści drugiego Star Wars: Battlefront II (nareszcie z trybem jednoosobowym), ma zamiar inwestować w komórkę ILMxLab zajmującą się rozwojem virtual i augmented reality. Co z tego będzie? Póki co, nikt chyba nie ma zielonego pojęcia. Ale za to, przy współpracy z Lenovo, niedługo złapiemy za wirtualny miecz świetlny i będziemy toczyć pojedynki w Star Wars Jedi Challenges, choć pierwszy zwiastun, jaki pokazano, jest dość mętny i trudno orzec, co z tego będzie, ale jednego możemy być pewni: Luke nie zostanie ostatnim Jedi.
Z rozmysłem pominąłem produkcje kinowe, bo te są nieustannie i na bieżąco poddawane ciągłym analizom i subiektywnym podsumowaniom. Ale, po napisaniu powyższego tekstu i ponownym zadumaniu się nad pytaniem zadanym mi pół dekady temu przez kolegę, mogę powtórzyć to samo, co wtedy odpowiedziałem: póki kręcą dobre filmy, niech sobie kupują, co chcą. Z zastrzeżeniem, że zostało jeszcze sporo roboty na innych frontach, za które firma nie zawsze ma pojęcie, jak się zabrać. Lecz jest w tym niejakie pocieszenie, że świat (jeszcze) nie należy do Disneya.