„Kiedy wyrośniesz z tego?” - słyszę teraz prawie zewsząd, gdy ktoś przyuważy moje skarpetki ze Strażnikami Galaktyki, breloczek do kluczy samochodowych z podrapaną przez T'challę tarczą Kapitana Ameryki czy kubek z komiksowymi klatkami, przedstawiającymi walkę Thora z Hulkiem. Co ciekawe najwięcej sarkazmów i ironicznych docinków wysłuchuję od ówczesnych towarzyszy broni, z którymi ongiś przeżywałem kolejne przygody Spider-mana czy Punishera. W duszy dziękuję Bogu za ekipę z naEKRANIE.pl, z którymi bez uczucia żenady mogę prowadzić wielogodzinne dyskusje na temat tego, kto zginie w Avengers: Infinity War, przerywane jedynie donośnym okrzykiem Adama Siennicy: „Do pracy, patałachy!!!”.

Coś dobija się do mych drzwi

Jedni mają swoje Stranger Things, inni Star Wars: Episode IV - A New Hope czy Steven Spielberg z Ready Player One. U mnie uczucie nostalgii potęguje właśnie MCU. Wydaje mi się, że popkultura znalazła swoiste remedium na przedwczesny kryzys wieku średniego. Nie zdajemy sobie sprawy, jak bardzo tęsknimy za czasami dzieciństwa i młodości, dopóki kino, telewizja lub literatura nie przypomną nam tego tak dobitnie… Dzisiejszy trzydziestolatkowie plus są niezwykle wrażliwi i podatni na możliwości dostarczane przez współczesną sztukę. Pamiętacie to jeszcze? Świat, w którym wyobraźnia była najcenniejszą walutą. Świat, w którym idealistyczne podejście do walki dobra ze złem nie było trywializowane.  Świat, który sprawiał, że często szara i brutalna rzeczywistość nabierała niesamowitego kolorytu.
fot. TM Semic
Powyższe wartości, mimo prawie czterdziestu kresek na liczniku, wciąż są dla mnie niezwykle istotne w sztuce. To, co według niektórych traktowane jest jako zdziecinniałość i zajmowanie się rzeczami mało istotnymi, dla mnie jest bramą do baśniowego wręcz, popkulturowego świata, zaprojektowanego z największą pieczołowitością, z gigantycznym szacunkiem dla ewentualnych odwiedzających. Przypominając sobie początki MCU, wciąż nie jestem w stanie uwierzyć, jak fenomenalnie się ono rozwinęło na przestrzeni lat. Na tę chwilę poszczególne filmy to prawie autorskie projekty – coś zupełnie niespotykanego w historii kasowych komercyjnych blockbusterów. Na dodatek to wszystko działa jak należy, według hollywoodzkich schematów. Filmy przynoszą gigantyczny zysk. Fakt, że tworzone są przez artystów, których nie można nazwać bezdusznymi rzemieślnikami, a raczej idącymi pod prąd popularnym w kinie trendom nowatorami, ma olbrzymie znaczenie.

Człowiek z żelaza

Gigantyczną maszynę, której nic nie jest już w wstanie spowolnić, uruchomił jeden człowiek. Gdyby Robert Downey Jr.  w pierwszym Iron Man nie stał się na niecałe dwie godziny Tonym Starkiem, kto wie, jak potoczyłyby się dalsze losy MCU. Gdyby widzowie nie pokochali tak wykreowanej postaci, być może oficjele Marvela nie zaryzykowaliby budowania wielkiego uniwersum w oparciu o wypracowane standardy. Obserwując teraz poczynania Roberta Downeya Jr. w amerykańskim show biznesie, zastanawiam się  czasami, czy artysta nie zdecydował się przyswoić charyzmy Starka również w życiu codziennym. Jak dobrze wiemy - aktor, zanim stał się Iron Manem, zmagał się z olbrzymimi problemami. Być może całkowita zmiana wizerunku to pewien rodzaj egzorcyzmu pozwalający odciąć się raz na zawsze od nieciekawej przeszłości? A może w ten sposób była pomyślana postać Starka od samego początku? Producentom tak bardzo spodobała się charyzma artysty, że powiedzieli mu: „Bądź po prostu sobą!”. Niezależnie, gdzie leży prawda, osobiście przyjąłem Downeya Jr. z całym dobrodziejstwem inwentarza. Uważam, że gość urodził się tylko po to, aby tchnąć życie w lekko już rozkładającego się Tony’ego Starka. Przed MCU Iron Man był jedną z tych komiksowych postaci, które w amerykańskiej popkulturze przeszły już do lamusa, a w Europie zupełnie nie zaskoczyły. Robert zaszczepił Starkowi zespół unikatowych cech, dzięki którym trudno nie polubić zarówno postaci jak i aktora. Później artysta, chcąc iść za ciosem, stworzył podobnego bohatera w dwóch filmach o  Sherlocku Holmesie. Osobiście jednak nie jestem fanem tej interpretacji. Wolę Tony’ego w oryginale – co za dużo, to nie zdrowo… W odróżnieniu od większości miłośników MCU, jestem za to wielkim fanem drugiej części Iron Man 2. Ba, wolę ją nawet bardziej od trzeciej. To przecież tam Robert ma dużo okazji popisać się talentem komediowym i tam też jest najwięcej przestrzeni do nakreślenia specyficznego charakteru Tony’ego Starka. Scenariusz oczywiście nieco kuleje, ale jakie to ma znaczenie, gdy bohater jawi się nam jako zarozumiały bufon, rozkręcający suto zakrapianą imprezę w zbroi Iron Mana.

O takiego kapitana walczyliśmy

Kapitan Ameryka stanowi dla mnie największy fenomen MCU. Pamiętam, że ten bohater od zawsze miał  wyjątkowe miejsce w moim sercu. Co ciekawe, w dzieciństwie darzyłem go sympatią, mimo że nie wiedziałem o nim prawie nic. W wydawanych w Polsce komiksach w latach dziewięćdziesiątych bohater praktycznie się nie pojawiał. W swojej kolekcji miałem jednak kilka figurek oraz naklejek Kapitana, które w pewien sposób do mnie przemawiały. Nie znając zupełnie genezy ani historii tej postaci, szybko uczyniłem go swoim ulubionym protagonistą. Dużo później, gdy dowiedziałem się o nim nieco więcej, straciłem zainteresowanie, uznając go za dość pretensjonalną, pompatyczną i przerysowaną postać. Kapitan Flaga to takie kiczowate indywiduum, że równie dobrze, ruszając do boju, mógł intonować: „O! Say can you see, by the dawn's early light…”. Kapitan Ameryka był niewątpliwie marvelowskim odpowiednikiem Supermana – idealnym pod każdym względem osiłkiem, który nigdy się nie myli, zawsze ma umyte zęby i wciąż śpieszy się, aby pouczyć dzieciaki, jak być dobrym Amerykaninem. To, co MCU zrobiło z tą postacią, to istne mistrzostwo świata. Nie chodzi tutaj o same filmy, które fabularnie są przecież jednymi z najlepszych w całym uniwersum. Kluczem do sukcesu Kapitana Ameryki jest sposób, w jaki twórcy zaadaptowali tę postać na potrzeby współczesnej popkultury. Steve Rogers jest tak sympatyczny, że nawet największa zrzęda nie odmówi mu uroku. Do tego jest zabawny, lekko sarkastyczny (ale nie w cyniczny sposób) i dość często autoironiczny. Powrót po kilkudziesięciu latach do świata żywych twórcy wykorzystali bezlitośnie do niezliczonej liczby świetnych żartów, które już na stałe weszły do popkultury (lista rzeczy do nadrobienia – perełka). Najistotniejsze jest, że Steve wciąż pozostaje krystalicznie dobrą postacią. W odróżnieniu jednak od swojego wczesnokomiksowego odpowiednika…. W MCU działa to wyśmienicie. Wierzymy w jego ideały, przekonują nas jego motywacje. Aby zintensyfikować charakter Kapitana i wprowadzić go do współczesnej rzeczywistości, twórcy przyprawili tę postać sporą dawką młodzieńczej naiwności. Dzięki temu przemawia on do nas w jeszcze bardziej sugestywny sposób. Brutalny świat, a w jego epicentrum mały żołnierz z tarczą, rzucający się wręcz z motyką na słońce. Oczywiście siłą napędową Steve’a są również jego interakcje z Tonym. Twórcy celowo nakreślili te postacie jako dwie strony tej samej monety. Dzięki swoim specyficznym relacjom obie postacie wciąż rozwijają się jak należy. Kapitan Ameryka to zdecydowanie moja ulubiona postać w MCU. I nie chodzi tutaj, że w Avengers: Wojna bez granic całkiem sympatycznie zarósł (sam należę do klubu brodaczy). Cieszę się po prostu, że mój dziecięcy bohater tak ładnie ewoluował i w dzisiejszych czasach nie jest tym nadętym żołnierzykiem ze wczesnych komiksów Marvela, a człowiekiem z krwi i kości, którego po prostu nie da się nie lubić.

Dziwny ten Doktor

Czas na łyżkę dziegciu, ponieważ MCU ma też w moich oczach kilka wad. Po pierwsze i najważniejsze:

Czemu Edgar Wright opuścił Ant-Mana???!!!

Do dziś nie mogę się pogodzić z tą decyzją. To, co ten człowiek zrobił kilka lat później w Baby Driver, ociera się o perfekcję. Wyobraźcie sobie, ile Ant-Man zyskałby, gdyby obraz w całości miał podobną estetykę. Często wracam do przygód Scotta Langa. Bez problemu odróżniam segmenty stworzone przez Wrighta od pozostałych. Przy tych pierwszych nie jestem w stanie oderwać wzorku od ekranu, przy pozostałych ziewam z nudów. Dlatego też Ant-Man jest tak nierówną produkcją. Decydenci w ówczesnej fazie MCU nie podchodzili jeszcze tak odważnie do pomysłu powierzenia całego filmu reżyserowi z wypracowanym własnym stylem i niezwykle silną osobowością artystyczną. Wynikiem tego Marvel zaliczył poważną wtopę. Nie dość, że z ważnego projektu odszedł reżyser, to jeszcze był nim tak uznany artysta jak Edgar Wright. Całe szczęście później Marvel  pozwolił się wyżyć kolejnemu niezależnemu artyście, Taika Waititi podczas realizacji Thor: Ragnarok, czym zrehabilitował się w moich oczach całkowicie.
fot. materiały promocyjne
Kolejny minus Marvel zarobił u mnie za Doctor Strange. Ba, uważam nawet, że to jeden z najsłabszych obrazów w ramach MCU. Mimo szczerych chęci tym razem nie jestem w stanie kupić protagonisty z całym dobrodziejstwem inwentarza. Mimo że darzę Benedict Cumberbatch sympatią,  jego interpretacja Doktora nie przekonuje mnie całkowicie. Odnoszę wrażenie, że do swoich obowiązków aktorskich tym razem podchodzi zbyt zachowawczo i nie do końca rozumie komiksową konwencję. Sama postać też według mnie nie jest napisana do końca właściwie. Doktor ma zbyt wiele punktów wspólnych z Tonym Starkiem, abyśmy mogli mówić tutaj o oryginalny pomyśle. Można odnieść wrażenie, jakby twórcy budowali podłoże pod odejście Iron Mana z MCU i celowo wprowadzali do uniwersum bliźniaczo podobnego, aroganckiego bohatera.
fot. materiały promocyjne
Obraz kinowy w moim mniemaniu również pozostawia wiele do życzenia. Twórcy zbyt mało miejsca poświęcili worldbuildngowi, traktując po macoszemu świat, który w filmie został wprowadzony do MCU. Dużo lepiej została przedstawiona chociażby Wakanda w Black Panther. Twórcy zdecydowanie mogli się tutaj bardziej postarać.

Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy

Od kiedy w moim rodzinnym Wrocławiu pojawił się gigantyczny Imax, seanse Marvela to prawdziwa uczta dla zmysłów. Od czasu The Incredible Hulk na każdy film Marvela udaję się z moją drugą połówką. Żona nie jest jednak wielką fanką produkcji superbohaterskich. Nie ta stylistyka, nie ten gatunek filmowy. Trochę więc z sadystycznych pobudek, trochę z nadziei na zaszczepienie  marvelowskiego bakcyla, zabieram ją na każdy kolejny film z MCU. Staram się jej ułatwić tę nieco niekomfortową sytuację, uwypuklając zalety poszczególnych produkcji. Streszczam fabułę całości, tłumaczę punkty wspólne, naświetlam relacje między poszczególnymi bohaterami. O dziwo moja taktyka wreszcie przyniosła żniwo.  Z filmów Thor: Ragnarok i Czarna Pantera żona wreszcie wyszła w pełni zadowolona. To dobry prognostyk na przyszłość. Fakt, że w końcu po tylu latach osoba tak uczulona na historie superbohaterskie złapała bakcyla, może oznaczać dwie rzeczy. Po pierwsze siła oddziaływania MCU jest coraz większa. Po drugie kinowy Marvel jest jak wino – im starszy, tym lepszy. Czarna Pantera to bardzo udany obraz. To jeden z tych filmów, w których każdy znajdzie coś dla siebie. Przykładowo, mam znajomego antropologa zachwycającego się sposobem przedstawienia rytuałów rdzennych mieszkańców Afryki. Thor: Ragnarok z kolei to prawdziwa rozrywkowa perełka, której po prostu nie da się nie lubić. Mnie produkcja kupiła już przy pierwszych dźwiękach Imigrant Song. Wcześniej wydawało mi się, że utwór ten zaaranżowany przez Trent Reznor do filmu The Girl with the Dragon Tattoo osiągnął swoje popkulturowe apogeum. Jak widać, niezbadane są wyroki… Jak już pewnie zauważyliście w poprzednich akapitach, staram się krzewić dobroć płynącą z MCU na lewo i prawo. Postanowiłem również zrobić delikatne podejście do The Avengers razem z moją pięcioletnią córką. Dziewczyna jest już zaprawiona popkulturowych bojach. Oglądałem z nią nawet fragmenty Jurassic Park, co poskutkowało ciekawym dialogiem przy wielkanocnym stole ("Babciu, dziadku, oglądałam z tatą film jak dinozaur zjadł pana, który nie mógł kupy zrobić"). Zdecydowałem się puścić jej fragmenty bitwy o Nowy Jork.  Efekt był więcej niż zadowalający. Podczas sceny, gdy Bruce Banner przemienia się niespodziewane w Hulka i jednym mocnym ciosem nokautuje Lewiatana Chitauri, mała miała na twarzy podobne emocje jak ja, gdy po raz pierwszy oglądałem ten film w kinie czy wtedy, gdy jako ośmiolatek przeglądałem pogniecione komiksy gdzieś na zapyziałych wrocławskich klatkach schodowych. Być może za kilkanaście lat, wspominając to wydarzenie, to ona stworzy podobny tekst, podsumowujący prężnie rozwijające się Kinowe Uniwersum Marvela A.D. 2040. Szczerze tego sobie, jej i wam życzę!    
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj