Jakoś tak się przyjęło, że seriale stacji kablowych są wyznacznikiem trendów, jakości i w ogóle są „wow!”. Jednak nie zawsze jest to prawda - zdarza się, i to częściej, niż by można było się spodziewać, że stacje takie wypuszczają gnioty lub też co najwyżej „poprawne” seriale niczym niewyróżniające się z tłumu podobnych. Każda kablówka ma różne mniejsze lub większe grzeszki na sumieniu. Nie kopiemy głęboko, bo nie ma sensu wytykać nikomu błędów sprzed wielu lat. Ale te nowsze - czemu nie? Faktem jest, że kablówki - nieograniczone niektórymi nakazami obowiązującymi stacje ogólnodostępne - mogą sobie pozwolić na więcej zarówno pod względem języka, jak i śmiałych scen, tyle że seks jest tylko dodatkiem do fabuły, a hektolitry krwi nie są w stanie zasłonić mizerii scenariusza. Czasem zaś powody finansowe (nie zapominajmy, że nie każda stacja to HBO i nie wszystkich stać na dobrych aktorów, scenarzystów oraz efekty specjalne) powodują, że końcowy produkt jest po prostu niskiej jakości. Spójrzmy zatem na te mniej udane seriale stacji kablowych. AMC to stacja, która swój największy sukces konsumuje z powodzeniem do dzisiaj; rozwija się między innymi poprzez rozszerzanie uniwersum The Walking Dead i dobrze na tym zarabia. Breaking Bad, Mad Men czy The Killing to seriale znakomite jakościowo, obsypane nagrodami i rzeczywiście trafiające idealnie w gust wymagających serialomaniaków. Patrząc na listę produkcji oferowanych widzom przez AMC, w sumie trudno znaleźć coś zdecydowanie złego, ale i jej zdarzają się wpadki - takie jak Low Winter Sun. [video-browser playlist="757272" suggest=""] Opinie na temat tego serialu są dość podzielone: jedni są nim zachwyceni, inni narzekają. Stoję po stronie tych drugich – historia detektywa Franka Agnew (Mark Strong) nie ma w sobie krzty oryginalności. Opowieści o korupcji w policji, złych policjantach i narkotykach opatrzyły się wszystkim skutecznie, począwszy od The Bad Lieutenant: Port of Call - New Orleans, a na The Wire skończywszy. Tyle że tamten film i tamten serial wyznaczały drogę, a ten serial nią pełzał. Sytuacji nie ratowały nawet znakomite zdjęcia i mroczny klimat rozpadającego się Detroit, miasta będącego symbolem amerykańskiego kryzysu. Skończyło się na pierwszym sezonie i była to zdecydowana wpadka AMC, przyzwyczajonego raczej do hurtowych sukcesów. Atutem stacji zawsze były oryginalne scenariusze, bo nawet jeżeli Turn jest w sumie dość męczące i głupawe (idea farmerów-szpiegów do tej pory mnie rozbawia), to jednak scenariusz jest oryginalny, a na dodatek umiejętnie uderza w wieki bęben „amerykańskości”. Dlatego nic dziwnego, że widzowie, którzy AMC postawili poprzeczką baaaardzo wysoko, na obniżenie poziomu w przypadku jednego z seriali zdecydowanie powiedzieli „nie”. W sumie stacja będzie miała niestety zawsze pod górkę, bo wysokie oczekiwania sprawią, że wszystko poniżej poziomu bardzo dobry będzie automatycznie kwalifikowane jako gniot. Życzę powodzenia. Starz to stacja, która przez jeden serial kojarzy się z mantrą „cycki, tyłki, klaty i penisy”. Aha - i jeszcze z nadmierną ilością sztucznej krwi spływającej z ekranu oraz pretensjonalną i wyeksploatowaną do granic możliwości manierą bullet time rodem z Matrixa. Oczywiście jest to stwierdzenie nieco na wyrost, bo w swoim repertuarze Starz ma też inne, całkiem niezłe produkcje, nieepatujące zbytnio przemocą (z seksem bywa różnie), ale faktem jest, że Spartacus: Blood and Sand - bo o nim oczywiście mowa - w jakiś sposób został znakiem firmowym stacji, może dlatego, że był bardzo szeroko komentowanym serialem. O ile sezon pierwszy mimo wad w postaci przejaskrawionych i przegiętych efektów specjalnych, tekturowych dekoracji, koszmarnego CGI rodem z Commodore, momentami bezsensownych i na silę wciskanych w scenariusz rozbieranek oraz wybiórczego traktowania historii bronił się przyzwoitą i dość wiarygodną grą Andy’ego Whitfielda, znakomitą (o dziwo) rolą Lucy Lawness, którą serial przypomniał szerszej publiczności, i dość zwartą fabułą, to następne części były żerowaniem na marce. [video-browser playlist="757273" suggest=""] Seria pomyślana jako przerywnik, gdy czekano na powrót do zdrowia głównego aktora - Spartacus: Gods of the Arena - była kompletnym nieporozumieniem. Nie ratowały jej ani gołe klaty aktorów, ani ponętne biusty patrycjuszek i niewolnic, ani stężenie intryg na minutę serialu. Ot, takie nie wiadomo co nakręcone, żeby było. Zmiana głównego aktora, wymuszona oczywiście chorobą i ostatecznie śmiercią Andy’ego, też nie wyszła Spartakusowi na dobre. Liam McIntyre, zewnętrznie nawet podobny do poprzednika, nie miał tej iskry bożej, która powodowała, że widz stał bezwarunkowo po stronie Spartakusa; był nieznośnie patetyczny i po prostu irytujący. Sezon drugi utykał co i rusz na scenariuszowych mieliznach i dopiero w sezonie ostatnim coś się poprawiło – głównie w dziedzinie krwiodawstwa. Fani narzekający na to, że serial zrobił się nudny, z powrotem byli zadowoleni; zwykli widzowie, tacy jak ja, ostatecznie zniechęcili się do Spartakusa. Rozważając plusy i minusy, należało serial skończyć w momencie, w którym wiadomo było, że nie da się go kręcić bez dużych zmian obsadowych, zamiast ścigać się o miano najbardziej przegiętego serialu w historii telewizji. W sumie Starz należą się też baty za Black Sails, którzy mieli być świetną przygotówką pełną bitew morskich, seksu i oceanu, a wyszło jak wyszło - za mało piratów, za dużo polityki. Bohaterowie siedzą i gadają, i gadają, i gadają... Bitew morskich jest jak na lekarstwo, momentami nuda aż wylewa się z ekranu. Jedynym plusem chyba są przepiękne, egzotyczne krajobrazy. Serial jest bardzo przeciętny, postacie nijakie, a intrygi nużą. Wniosek? Jak się chce kręcić serial przygodowy, to trzeba na to mieć pieniądze. [video-browser playlist="757274" suggest=""] TNT generalnie nie zaliczyło jakichś większych wpadek. Prezentuje poziom mocno przeciętny, chociaż ma na koncie legendarny Babylon 5, ale ich seriale są miłe dla oka i choć niespecjalnie wymyślne (no, może poza Falling Skies, ale konia z rzędem temu, kto odgadł, w jakim kierunku ten serial zmierzał), maja swoich fanów. Stąd wpadka z Transporter: The Series jest tym większa. Serial jest tak mało wymagający, jak mało wymagający był pierwowzór. Filmy Bessona od jakiegoś czasu są nieznośnie nudne, dzieje się w nich bardzo dużo, ale jest to tak niedopracowane, poszatkowane i dziwaczne, że są po prostu nieoglądalne. Paradoks. To samo przytrafiło się i serialowi. Oparty na formacie filmowym, miał być fajną rozrywką dla fanów czterech kółek, pościgów i pięknych kobiet. Tymczasem pościgi są monotonne, główny bohater swoją genialnością bije na głowę wszystkich bohaterów w okolicy i przez to jest wiarygodny jak fałszywy dolar, a poszczególne odcinki, budowane według tego samego schematu, zmieniły Transportera w produkcyjniak w najgorszym tego słowa znaczeniu. Zamiast inwestować w czarny garnitur dla Franka Martina, lepiej byłoby kupić nowy ekspres do kawy dla showrunnerów. Może wzrost poziomu kofeiny w organizmie spowodowałby przypływ lepszych pomysłów na seriale.
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj