Braveheart” (1995)

Film umieszczam na liście z premedytacją, ku pamięci. I nie ku pamięci widowiska historycznego, które skądinąd jest całkiem niezłe (chociaż historycznie mija się z prawdą niemal w każdej minucie). Bardziej należy pochylić się nad Melem Gibsonem, który w połowie lat 90. był u szczytu kariery. „Braveheart” to drugi film, który wyreżyserował, i udało mu się stworzyć jedno z bardziej efektownych widowisk historycznych, a przemowa Williama Wallace'a przed bitwą pod Stirling już dawno przeszła do annałów najlepszych cytatów filmowych. Gibson to człowiek, który zaledwie dwie dekady później zdołał obrócić przeciwko sobie całe Hollywood. A szkoda, bo to utalentowany aktor i reżyser, który mógłby pewnie stworzyć jeszcze niejedno warte zapamiętania dzieło. [video-browser playlist="751696" suggest=""]

Breaking the Waves” (1996)

Środkowa część trylogii złotego serca na szczęście nie jest w pełni wierna postulatowi Dogmy 95. Znam ludzi, którzy nienawidzą tego filmu; znam takich, którzy uważają, że wszystko, co wyjdzie spod ręki von Triera, to arcydzieło. Najbezpieczniej jest być chyba gdzieś pośrodku i doceniać, gdy Duńczyk robi po prostu dobre, uniwersalne kino. Można „Przełamując fale” odczytywać dosłownie, można też dopatrywać się w nim metafory miłości i poświęcenia. Niezależnie od obranej ścieżki interpretacyjnej wypadałoby się chyba zgodzić, że „Breaking the Waves” to film co najmniej dobry, chociażby przez wzgląd na wspaniałą kreację Emily Watson. [video-browser playlist="751697" suggest=""]

Titanic” (1997)

Mówiąc o latach 90., nie można nie wspomnieć o „Titanicu”. Film monstrum, który kilkukrotnie przekroczył budżet i czas realizacji, miał wszelkie zadatki do tego, żeby razem z Titanikiem na dno poszła kariera Jamesa Camerona, Leonardo DiCaprio i Kate Winslet. Jednak „Titanic” przerósł wszelkie oczekiwania, zdobywając wszystkie nagrody i pieniądze świata (no, prawie). I choć wielu uważa, że jest ckliwą historyjką o miłości, to ja go będę bronić, bo to bardzo klasyczny melodramat, do tego świetnie zrealizowany. Mimo że trwa, bagatela, trzy godziny, to nie nudzi ani przez chwilę. [video-browser playlist="751699" suggest=""]

Saving Private Ryan” (1998)

Ponownie Steven Spielberg mierzy się z tematem II wojny światowej, tym razem jednak historia została opowiedziana ze znacznie większym rozmachem. Spielberg przypomniał wszystkim, jak żywe jest wspomnienie tamtego okresu - i to w momencie, gdy wydawało się, że czas na wielkie dramaty historyczne już minął. Sekwencja z lądowania w Normandii powinna być pokazywana w każdej szkole reżyserskiej po wieki wieków, aby pokazać, jak się tworzy Dzieło przez duże D. [video-browser playlist="751701" suggest=""]

„Arlington Road” (1999)

Jeśli nie widzieliście tego filmu, musicie natychmiast przerwać czytanie i nadrobić zaległości. Jeśli natomiast „Arlington Road” jest Wam znane, możecie czytać bez obaw (zgadliście, zbliżają się spoilery). Przed gromem z jasnego nieba, jakim okazał się 11 września, terroryzm, zwłaszcza ten z Bliskiego Wschodu, nie był popularnym tematem filmowym. Wciąż straszono Rosjanami, ewentualnie przez jakiś czas IRA (choć to bardziej w kinie brytyjskim), tym bardziej warto więc zwrócić uwagę na obraz Marka Pellingtona. Z dzisiejszej perspektywy jego film wydaje się ponurą jaskółką nadchodzących wydarzeń. „Arlington Road” po mistrzowsku oddaje paranoję, w którą popada główny bohater, i świetnie ukazuje, jak pokrętnie i diabelnie inteligentnie potrafią działać komórki terrorystyczne. [video-browser playlist="751703" suggest=""]
Strony:
  • 1
  • 2 (current)
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj