Na swoją obronę przywołam argument, że miałem wtedy siedem czy osiem lat. Ale nie zawiodłem się Raiders of the Lost Ark, bynajmniej. Poprawiłem kolejnymi częściami i do dziś przygody szelmowskiego archeologa łapczywie wyrywającego bezcenne artefakty tubylczym plemionom dalekich krain i rujnującym kulturowe dziedzictwo zapomnianych plemion zajmuje poczesne miejsce w moim serduchu. Chyba nie trzeba strzępić klawiatury i udowadniać po raz wtóry, że kapitalnie skonstruowana tak na poziomie scenariusza, jak i formy trylogia Steven Spielberg to piguła zawierająca esencję kina przygodowego. Mało jest takich dzieł kinematografii, które potrafią przez dwie godziny seansu streścić wszystkie dokonania danego gatunku na przestrzeni lat i nawet mimo upływu dekad pozostać jego szczytowym osiągnięciem. Bo nigdy nic już Indiany nie prześcignęło, ani Nicolas Cage goniący za skarbem narodów, ani Angelina Jolie jako Lara Croft, ani nawet Indiana Jones and the Kingdom of the Crystal Skull perypetii doktora Jonesa, że tak pozwolę sobie rzucić pierwszymi przykładami z brzegu. Indiana stał się wzorcem, szablonem, wspólnym mianownikiem i zarazem poprzeczką zawieszoną tak wysoko, że nie sposób do niej doskoczyć, a co dopiero przeskoczyć. Nieco młodsze pokolenie wzdycha co prawda za The Mummy z Brendan Fraser, lecz, excuse moi, ów fircyk niegodzien jest rękawem swojej bieluśkiej koszuli przetrzeć Indianie ronda kapelusza z kurzu. Kto spojrzał na tytuł owego tekstu, ten jak nic domyśla się, o czym będzie on traktował, aczkolwiek postawiona przeze mnie teza może wydać się cokolwiek niespodziewana, bo nie mam zamiaru się spierać, że Nathan Drake to godny następca Jonesa.
Fot. Sony Interactive Entertainment
Owszem, bez Indiany nie byłoby Drake'a, ale może po kolei. Kto przespał ostatnich dziesięć lat, albo z zasady gardzi konsolami, bo jest komputerowym ubermenschem, ten może nie mieć pojęcia, że facet jest bohaterem serii gier Uncharted: Drake's Fortune na PlayStation, potomkiem słynnego brytyjskiego korsarza i poszukiwaczem guza. Ma ten sam rodowód, co Jones, bo i jeden, i drugi to mieszanka rozmaitych skojarzeń, których początki sięgają klasycznych opowieści awanturniczych z pierwszej połowy tamtego stulecia. Obaj też, oczywiście do pewnego stopnia, mieli być swoistymi everymanami, choć sama ikoniczna kurtka, kapelusz i bicz uczyniły z Indiany postać na poły mityczną. Drake nosi dżinsy i koszulkę, nader łatwo mu przychodzi masowy mord (choć, rzecz jasna, kosi jedynie tych złych), od czasu do czasu rzuci sucharem albo skomentuje sytuację tak celnie, jakby czytał człowiekowi w myślach i niestraszne mu chyba nic, co czyni z niego swojaka drepczącego na pograniczu nadludzkiego bohaterstwa. Ale takie wymogi medium. I kina, i gier. Bo kto chciałby płytszych przepaści, spokojniejszych rzek i figurek z tombaku? Ano właśnie. Lecz Nathana i Henry'ego cechuje pewna różnica. Jasne, są ich dziesiątki, lecz chodzi mi o tę, która na niebagatelny wpływ na narrację, motywację i aspekt czystego storytellingu. Ba, jeśli chodzi o tę malutką, a jednak istotną rzecz, Uncharted może nawet przewyższa moje ukochane filmy. A chodzi mi o to, że, choć obu napędza czysta ciekawość świata, tak się dziwnym trafem układa, że Indianie niejako przy okazji przydarza się uratować ludzkość, a to przed nazistami, a to przed komunistami. Jasne, tak mu po prostu wychodzi, ale Drake bije się zwykle o mniejszą stawkę, co czyni go chyba bliższym graczowi (rzecz jasna mówię o sobie), bo na pierwszym planie pozostają jego kwestie osobiste. Gry, odkąd stały się pełnoprawnym medium narracyjnym, nie ułatwiły sobie zadania, bo nie wystarczy już podumać nad tym, kiedy nacisnąć przycisk i jak daleko skoczyć, ale wypada się zastanowić, po co to robimy. Nathana motywuje intelektualna ciekawość i radość odkrywania. Jonesa, oczywiście, również, lecz nieodmiennie ustępuje ona miejsca odgórnej konieczności bycia bohaterem. Takie prawidło kina, zgoda, zresztą będę ostatnim, który ośmieli się psioczyć na trylogię Spielberga, ale poczynione porównanie zawsze wydawało mi się cokolwiek intrygujące. Kto bagatelizuje rolę fabuły w tego typu grach, ten się myli, bo nareszcie mamy medium oferujące historie nie gorsze niż film czy książka, a Uncharted to nie tylko porządna rozgrywka, ale i świetnie opowiedziana opowieść (sic!). A to nie byle jakie osiągnięcie.
Fot. Sony
Dlatego ciekawy byłem świeżutkiej odsłony, Uncharted: The Lost Legacy, której bohaterem jest znana z poprzednich gier Chloe Frazer; może nie rewers Drake'a, ale jego interesujący kontrapunkt. Ucieszyła mnie ta decyzja i zmiany, jakie ze sobą przyniosła na płaszczyźnie fabularnej, bo, pomijając istotne różnice charakterologiczne, scenariusz nie przewiduje gonitwy za artefaktem pozostawionym przez na poły legendarnego podróżnika, ale swoistą wycieczkę kulturoznawczą, co też mówi niejedno o osobowośći samej Chloe. Utracone dziedzictwo utkane jest też po części z fantazji, lecz nie chcę też zbyt grubą krechą podkreślać owych różnic, bo mechanika rozgrywki pozostała jednak bliźniaczo podobna. Lecz ja nie o tym piszę. Może za bardzo się zachwycam, może już dawno zrezygnowałem z poszukiwań następcy Indiany na dużym ekranie i przeniosłem się z nimi do swojego salonu, ale przy Uncharted naprawdę łapię klimat, którego w kinowej sali nie poczułem od lat. Chciałbym, aby przeniósł się on z konsoli na plan filmowy, bo przecież rok czy dwa (prędzej dwa), zobaczymy Tom Holland jako młodziutkiego Drake'a. Czy kino wychowa sobie nowego Indianę? Ba, czas najwyższy. Bartek Czartoryski. Redaktor wydania weekendowego, samozwańczy specjalista od popkultury, krytyk filmowy, tłumacz literatury. Prowadzi fanpage Kill All Movies.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj