Za nami cztery dni nowojorskiego święta popkultury. Czas na podsumowanie i odpowiedź na pytanie: czy warto wykosztować się na bilety oraz hotel i wybrać na New York Comic Con?
Choć z perspektywy studiów filmowych i producentów seriali najważniejszą imprezą popkulturalną w roku pozostaje niewątpliwie San Diego Comic-Con, na tegoroczny New York Comic Con narzekać nie sposób. Z filmów swoją obecność zaznaczyły
War for the Planet of the Apes,
John Wick: Chapter 2,
Power Rangers,
Underworld: Blood Wars czy nowy
Resident Evil: The Final Chapter, a jeszcze silniej reprezentowany był rynek telewizyjny, z
Iron Fist i
Marvel's Agents of S.H.I.E.L.D. na czele oraz wsparciem m.in. ekip
The Walking Dead,
Humans,
Ash vs. Evil Dead,
Trollhunters,
Outcast,
Doctor Who,
Stranger Things, a także serialowym Punisherem i Grahamem McTavishem z
Hobbita,
Kaznodziei i
Outlandera. Ja sam spotkałem m.in. Andy’ego Serkisa, Matta Reevesa, Rona Perlmana, Guillermo del Toro, Jeffreya Deana Morgana, Kelseya Grammera, Stevena Yeuna, Bruce’a Campbella, Lucy Lawles, Gemmę Chan i – przypadkiem – Stana Lee, a także Garry’ego Gianniego, który pokazał mi właśnie rysowany przez siebie nowy komiks z Hellboyem. Podobnie elektryzującym wydarzeniem był panel
The Walking Dead i ekstatyczna atmosfera na widowni Madison Square Garden, nie mogę więc narzekać.
Oczywiście bierzcie poprawkę na fakt, że jako reprezentant prasy miałem zagwarantowane miejsce na niektórych panelach, przez co nie musiałem stać w kolejkach, oraz dostęp do gwiazd w czasie wywiadów (tak jakby ktoś się zastanawiał, jakie dodatkowe benefity daje pisanie dla naEKRANIE.pl). Po prawdzie jednak na 95% paneli, na które poszedłem, dostałbym się i bez specjalnych opasek (nie zmieściłem się tylko na
Iron Fista, ale to dlatego, że akurat tego dnia prasę wpuszczono później i nie miałem nawet szans), tylko zajęłoby mi to nieco więcej czasu, a jeżeli ktoś chciał np. podpis Roberta Kirkmana, sposób był łatwy: wystarczyło iść na jeden z paneli odbywających się w mniejszych salach, gdzie panelistów od widowni nie odgradza ochrona, a więc zaraz po zakończeniu punktu programu można podejść do stołu, a nawet fotkę sobie strzelić. Tak więc i zwykły uczestnik może się świetnie bawić, a pewnie też zaliczyłby więcej punktów programu, bo mnie jednak wywiady rozbijały większość dni, przez co nie poszedłem na choćby bardzo ciekawie zapowiadające się warsztaty pisania komiksów wydawnictwa Image czy prelekcję na 25-lecie
Infinity Gauntlet prowadzoną przez Jima Shootera.
fot. Marcin Zwierzchowski
Poza programem dostępne są zresztą atrakcje dodatkowe, jak np. wystawa prac o Wonder Woman, opcja zrobienia sobie zdjęcia z Justice League czy wspaniała Artis Alley, w której znajdziecie kilkudziesięciu artystów i kilkadziesiąt artystek komiksowych dostępnych na wyciągnięcie ręki. Jeżeli zaś ktoś chce wydać 50-100 dolarów na fotkę z gwiazdą, może mieć dostęp do praktycznie każdego gościa konwentu.
Oczywiście osobną atrakcją jest Show Floor, czyli hala targowa, na której znajdziecie niemalże wszystko. Ja sam z geekowską radością przepuściłem tam blisko 1000 dolarów, a mógłbym i więcej, ale powstrzymywał mnie limit bagażu w samolocie. Wzbogaciłem się o m.in. figurki Sandmana, Lady Deapool i Batmana według Mike’a Mignoli, zegarek z Bobą Fettem, stosik koszulek, większy stosik książek i komiksów (w tym kolorowankę
Die Hard), słuchawki
Star Wars, kolekcjonerski zestaw monet ze świata Harry’ego Pottera i Blu-ray z dokumentem o nie-powstaniu filmu
Superman Lives. (Na szczęście, świadom możliwej oferty, odkładałem sumę dokładnie na cel wydania na hali targowej, inaczej chodziłbym i piszczał, patrząc na to całe popkulturalne dobro. W sumie i tak piszczałem, ale nieco ciszej i od czasu do czasu z radości, że coś wróci ze mną do domu.)
Generalnie koszt NYCC, co Was pewnie bardzo interesuje, to około 2000 zł za bilety do Nowego Jorku, 3000 zł za hotel (w Queens, ale ze świetnym dojazdem na konwent; na Manhattanie byłby dużo droższy), a także – o ile nie macie darmowej wejściówki prasowej – około 200-250 dolarów za czterodniowy bilet na samą imprezę (największą zaletą prasówki jest fakt, że ma się gwarantowaną wejściówkę, bo o tę trudno – chętnych od lat jest więcej niż miejsc). Osobiście dołożyłem do tego nieco ponad 1000 dolarów na zakupy oraz komunikację miejską i jedzenie. W skrócie: cholernie drogo. (To jest ten moment, w którym trzeba podkreślić wagę posiadania wyrozumiałej i kochającej lepszej połowy.)
Czy wrócę na NYCC? Bardzo możliwe (choć będę poważnie zastanawiał się nad SDCC). Wspomnień, które mam z tego roku, nie sposób wycenić, trudno też mnie – fanowi Hellboya – kręcić nosem na koszty, skoro mam autograf i fotkę z Guillermo del Toro, rozmawiałem z Ronem Perlmanem, a Gianni pokazał mi nowy komiks na ponad pół roku przed jego premierą. No i spotkałem Stana Lee.
Marzenia się więc spełniają, choć trzeba za nie słono zapłacić. Mogę tylko sobie i Wam życzyć, żeby polskie imprezy rosły w siłę i zmierzały w kierunku NYCC oraz SDCC, którym raczej nie dorównają, ale też wystarczy, że będą się starać.
fot. Marcin Zwierzchowski
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h