O powrocie na plan serialu, szukaniu dobrych scenariuszy i przyjaźni pomiędzy Watsonem i Holmesem opowiada Martin Freeman, gwiazda serialu Sherlock.
Kamil Śmiałkowski: Jak się bawiłeś powrotem do postaci Johna Watsona i pracą nad kolejnym sezonem?
Martin Freeman: Naprawdę dobrze. Ten sezon był bardzo przyjemnym doświadczeniem. To znaczy przyjemnym dla mnie. Sama zawartość sezonu, fabuła, którą pokazujemy, była naprawdę mroczna, ale mieliśmy mnóstwo zabawy z pracą nad nią. Ten serial jest uroczym, zabawnym doświadczeniem dla aktorów i ekipy, i bawimy się świetnie, praktycznie w rodzinnym gronie. Uwielbiam to. Ale nie zmienia to faktu, że tym razem jest naprawdę mrocznie. Chociaż... jeśli się zastanowić, to w tym serialu zawsze było sporo smutku i powagi. Było wiele zła, złych ludzi, mrocznych wydarzeń... Ale tym razem czuliśmy to najmocniej. Już w momencie przeczytania scenariuszy. To był szok. Nawet jako aktor, który siedzi w tej opowieści od lat, nie mogłem uwierzyć w to, co czytałem. Więc jestem przekonany, że widzowie zareagują podobnie.
KŚ: Mark Gattis powiedział, że to najbardziej wymagający sezon dla aktorów. O co mu chodziło?
MF: Z pewnością mamy tu bardzo dużo do zagrania. Jestem pewien, że
Benedict Cumberbatch zgodziłby się ze mną. Gramy tu więcej i głębiej. Można by rzec, że teraz dopiero nasze postacie nabierają trzeciego wymiaru, stają się pełne. Jest tu znacznie więcej emocji, znacznie więcej akcji, heroizmu. Naprawdę się dzieje i naprawdę mnóstwo od nas wymagano.
KŚ: Rok temu w specjalnym świątecznym odcinku było sporo humoru, zabawnych konfrontacji między Sherlockiem i Johnem. Czy tym razem też możemy liczyć na takie sceny?
MF: Oczywiście. To jeden z fundamentów tej opowieści. Czasami jest bardzo zabawnie, a czasami smutno. Oba te elementy muszą istnieć obok siebie i jakoś się równoważyć. To siła tej opowieści, czy patrząc szerzej, siła każdej dobrej przyjaźni.
KŚ: Czy czujesz czasem, że grasz w tej opowieści drugie skrzypce?
MF: Ten serial jednak nazywa się
Sherlock, a nie John Watson. Nie bez przyczyny Sherlock Holmes jest najsłynniejszym fikcyjnym bohaterem w historii. John Watson nie jest. Ale jest w dużej mierze punktem widzenia odbiorców. To oczyma Johna patrzymy na to wszystko. Tak samo było przecież w oryginale. Conan Doyle opowiadał nam historię o Sherlocku z punktu widzenia Watsona. Po prostu John jest znacznie bardziej ludzki i łatwiej się z nim utożsamiać. Jest elastyczny, ma wiele doświadczeń, jest lekarzem, był żołnierzem. Nie jest geniuszem, ale radzi sobie w świecie. Myślę, że widzowie lubią oglądać, jak John uczłowiecza Sherlocka. Bo nawet choć uwielbiają intelektualne akrobacje, jakie Holmes wyprawia przy różnych okazjach i to jak nieludzko traktuje innych, to przyjaźń pomiędzy tymi postaciami i bardzo żmudne przekształcanie Sherlocka w człowieka też jest atrakcyjne. Bo ja uważam, że przez te wszystkie sezony Sherlock dał się już troszkę uczłowieczyć. Przez te lata przyjaźni z Watsonem.
KŚ: Zagrałeś w Sherlocku, Hobbicie, grasz w filmowym uniwersum Marvela. Czy jest wciąż jakaś filmowa marka, o której marzysz? Chciałbyś zagrać w Bondzie, Godzilli, King Kongu?
MF: Jeśli tylko będzie tam ciekawa rola. Nigdy dotąd moją intencją nie było tak po prostu zagranie w czymś. Nigdy nie myślałem o tym, że chcę być w filmach Marvela. Przed Hobbitem nigdy nie mówiłem sobie: „Muszę zagrać Bilbo Bagginsa”. I tak samo było z Watsonem. Gram wtedy, gdy coś mnie przekona. Gdy scenariusz jest dobry, reżyser godny zaufania – to mnie tak naprawdę kręci. To kocham w tej pracy. Więc nie ma żadnego tytułu, o którym tak po prostu marzę. Zawsze najpierw chce przeczytać scenariusz. Dlatego też nie odrzucam niczego z założenia. Zawsze może okazać się, że to będzie dobry scenariusz. I chcę w nim zagrać. Weźmy na przykład
Fargo. Nie spodziewałbym się, że to będzie dobry pomysł, że tak mi się to spodoba, ale przeczytałem scenariusz i natychmiast chciałem tę rolę. Od razu wiedziałem, że jest to tak dobrze napisane, że chcę w tym zagrać. To też duża część zabawy – szukać czegoś nieoczywistego.
KŚ: Masz ochotę zagrać jeszcze kogoś bardziej niesympatycznego niż w Fargo?
MF: Jasne, już nawet zagrałem. W tym roku wystąpiłem w takim amerykańskim serialu
StartUp i postać, w którą tam się wcielałem, taki gość z FBI, jest znacznie bardziej przerażający niż Lester. Bo Lestera jeszcze trochę możemy żałować, tak mu się potoczyło życie, nie był specjalnie mądry, a ta postać ze
StartUp nazywa się Phil Rask. On jest naprawdę mroczny. I podobało mi się to. To aktorstwo, jakiego jeszcze nie próbowałem i wyszło całkiem nieźle.
KŚ: Sherlock i John przyjaźnią się i jest to przyjaźń dość nieoczekiwana. Czy Ty w swoim życiu też takie miewałeś? Masz jakichś dziwnych przyjaciół?
MF: Jasne. Pamiętam to jeszcze z czasów szkolnych. Zawsze byłem wtedy rozdarty między dwiema grupami. Z jednej strony lubiłem dziwaków, z drugiej trzymałem się z twardzielami. I stałem tak pośrodku. Bo lubiłem imprezować z twardzielami i rozmawiać z dziwakami. A dziś... dziś w sumie myślę, że wszyscy jesteśmy dziwni. Przynajmniej w tej pracy, którą wykonuje.
KŚ: Jak długo jeszcze planujesz wcielać się w Watsona? Masz jakiś wieloletni kontrakt?
MF: W ogóle tego nie planuję. Powtarzałem to już wiele razy. Będziemy to robić tak długo, jak długo wszyscy będziemy do tej produkcji przekonani, jak długo będą powstawać ciekawe scenariusze. Jak długo nam się będzie chciało. To nie ja rządzę w tym serialu, więc ciężko mi odpowiedzieć, jak długo to będzie.
KŚ: Po sześciu latach wcielania się w Watsona teraz jest łatwiej czy trudniej grać go w kolejnym sezonie?
MF: Myślę, że trochę łatwiej, bo już się zaprzyjaźniliśmy ze swoimi bohaterami. Teraz już dokładnie wiemy, jak nasze postacie przyjmują różne rzeczy, jak reagują. Jak chodzą, śmieją się, krzyczą, wzruszają. Choć faktycznie dostaliśmy w tym sezonie naprawdę trudny, nowy materiał. Było więc trudno, ale w takim sensie, w jakim aktorzy chcą, by było trudno. Chcą wyzwań, chcą po powrocie wieczorem do domu móc sobie powiedzieć: „Naprawdę dziś dałem radę!”. W tym zawodzie najgorsze, co może cię spotkać, to być zmęczonym dlatego, że się znudziłeś. Masz się zmęczyć krzykiem, śmiechem, bieganiem, a nie nudą. Wtedy czujesz, że jesteś aktorem. Wtedy czujesz, że zasłużyłeś na wypłatę. Więc odpowiedź na to pytanie brzmi: jest i tak, i tak. Łatwiej, bo znamy postać, trudniej, bo to był trudny sezon do zagrania.
KŚ: A z upływem lat czujesz się bardziej jak Watson, czy może Watson upodabnia się do Ciebie?
MF: Uważam, że gdy aktor wciela się w jakąś postać przez dłuższy czas, to spotykają się gdzieś w połowie drogi. I tak też jest tutaj. Pewnie by było ciężej o tym mówić, gdybym grał kogoś w rodzaju Quasimodo, ale tu ja i Watson nie jesteśmy aż tak od siebie odlegli. Naturalnym etapem pracy nad rolą jest nadawanie jej realizmu. A to zwykle bierzesz w jakimś stopniu z własnych doświadczeń. Bo nic nie jest dla ciebie realniejsze od twojego własnego życia.
KŚ: Który z dotychczasowych odcinków Sherlocka lubisz najbardziej?
MF: Hmm. Ja naprawdę kocham je wszystkie. W tej chwili do głowy przychodzi mi w pierwszej kolejności
Wielka gra, czyli trzeci odcinek pierwszego sezonu, gdy po raz pierwszy spotykamy na basenie Moriarty'ego. Uważam, że to było rewelacyjne. Uwielbiam to oglądać, tę scenę, to jak Ben i Andrew w niej zagrali. To było fantastyczne. Sposób, w jaki płynie tam fabuła, jak świetnie jest opowiedziana i jak pasuje do postaci. Bo przecież tu nie chodzi o zbrodnię co tydzień, tylko o to, jak kolejne sprawy wpływają na bohaterów. Na mnie, Bena, panią Hudson, na wszystkich. Ta scena jest moją ulubioną. W tym momencie. Ale kto wie – może za godzinę odpowiedziałbym inaczej.
Czwarty sezon Sherlocka będzie miał premierę już 1 stycznia 2017 o 23.00 na antenie BBC Brit.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
⇓
⇓
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h