To był przedziwny rok dla każdego miłośnika popkultury. Wchodziliśmy przecież w niego z wielkimi obawami - głównie o to, czy sprosta on naszym mocno już po filmie Avengers: Wojna bez granic wygórowanym oczekiwaniom. Jeszcze po jego pierwszym kwartale miałem na tym polu cały szereg wątpliwości. Nie mogłem się jednak bardziej pomylić. Ostatnie kilka miesięcy dla kogoś takiego jak Piotr Piskozub, człowieka, który pochłania rocznie ok. 300 filmów i doprawia je dziesiątkami seriali, stało się czasem zwyczajnie przepięknym. Razem z Kapitanem Ameryką ruszałem na armię Thanosa, próbowałem złapać zasięg internetowej sieci z biednymi przyjaciółmi z Korei, tańczyłem schodowe tango z pomalowanym klaunem, wsłuchiwałem się w dźwięk licznika Geigera, patrzyłem jak na twarzy Margot Robbie odbija się X Muza w stanie czystym, napawałem się dumą, widząc, że lista laureatów Nagrody Nobla poszerza się polskim, silnym akcentem. Wszystkie te chwile wcale nie odeszły jak łzy na deszczu - wciąż żyją i kiełkują w mojej głowie. 
fot. CJ Entertainment
+6 więcej
Zaryzykuję twierdzenie, że rok 2019 dla Piotra Piskozuba to najlepsze 12 miesięcy na przestrzeni ostatniej dekady, a może i w całym moim życiu, nawet jeśli smutku w nim nie zabrakło; teraz porównajcie te słowa z tymi sprzed 2 lat, gdy donosiłem Wam, że gorzej być już nie może. I popkultura, i los zaserwowały mi osobliwy szach-mat, zabierając mnie w krainę szczęścia. Nie spodziewałem się tego, lecz wielce przepięknie za to dziękuję. Kulturowym bogom za niekończące się inspiracje. Czytelnikom naszego portalu za bycie cudownymi przyjaciółmi i zarazem tymi krytykami, których zdanie naprawdę cenię sobie najbardziej. I Tobie, która to czytasz, a która po jeszcze jednym wyjściu do kina nie masz mnie dość, nie każesz mi wyjść za drzwi; wspierasz mnie, nawet jeśli w okolicach urodzin zafundowałaś mi osobliwy mariaż Jokera z Szymborską. Słusznie, wkroczyłem przecież w podniosły wiek chrystusowy. Dzięki Tobie odbywam magiczną podróż. Oto jej najważniejsze etapy z kulturowego poletka minionego roku:

Parasite

To jest, Drodzy Państwo, nie tylko najlepszy film roku, ale najwybitniejsze dzieło kina XXI wieku - jeśli ktoś sądzi inaczej, założę na głowę pióropusz, wezmę do dłoni ostrze argumentów i będę gotów na tym polu walczyć do krwi ostatniej. Bieda jako zjawisko jest mi szczególnie bliska i przez lata to ona pomagała mi wybudzać w sobie wrażliwość na ludzi żyjących na marginesie społeczeństwa. W wersji Joon-ho Bonga ma nawet swój nieodłączny zapach i potrafi kontratakować. W dobie ekranowego dyktatu potworów i innych wielkich skal zapomnieliśmy o tym, że nie ma nic bardziej przerażającego niż ekonomiczne i klasowe podziały, które jednych wynoszą ku stratosferze, a innym każą żyć w podziemnym rynsztoku. W koreańskim arcydziele przeróżne konwencje tańczą tango realizacyjnej maestrii, strasząc i bawiąc, niepokojąc i zmuszając do refleksji. X Muza cierpi na niedostatek tego typu wirtuozerii; jeśli jeszcze uczy nas, że wszyscy bywamy pasożytami, to jej magia staje się przewrotna. Jak cały Parasite. Jak życie jako takie.

Joker i Joaquin Phoenix

Są wśród nas ludzie, którzy próbują umniejszyć społeczne znaczenie obrazu Todda Phillipsa; nie dostrzegają oni, że gdzieś na najgłębszym poziomie Joker staje się doskonałym uzupełnieniem koreańskiej opowieści o życiu poza marginesem - to my wszyscy powołaliśmy Księcia Zbrodni do istnienia. Prawda tak banalna, że w gruncie rzeczy koszmarna. Film o komiksowym złoczyńcy sprawia, że w trakcie jego seansu czujemy się tak, jakby coś w środku nas dudniło, wrzeszczało i majaczyło. Bolało. Z tej historii wyłania się świat, w którym jednocześnie istniejesz i nie istniejesz. Jeśli ktokolwiek mógłby go unieść na swoim barkach, to tą osobą był Joaquin Phoenix. Wariat, dziwak, Pan Artysta. Wykręcił taki ekranowy numer, że jego rola powinna na stałe wejść do podręczników sztuki aktorskiej jako jej wzorzec. To rewolucja w kinie komiksowym - oby tylko nie pożarła własnych dzieci. 

1917

Ta perełka czekała w ukryciu - dopadła mnie w Boże Narodzenie, w prawie pustym kinie. Gdy inni zajadali się karpiem czy pierogami, ja postanowiłem na chwilę zerwać z rodzinnymi uniesieniami i przenieść się do świata pozbawionej sensu wojny, rzeczywistości całkowicie wyjałowionej, a jednak okraszonej bodajże najlepszymi zdjęciami w kinie ostatniej dekady. To dzieło totalne na poziomie technicznym, estetyczny majstersztyk, w którym dźwięk, muzyka, scenografia, aktorstwo i narracja tańczą dla operatorskiego boga, Rogera Deakinsa. Bite 2 godziny seansu spędziłem ze ściśniętym gardłem, raz po raz myśląc, jak cudowna jest iluzja roztaczana przed nami przez X Muzę. Magiczny to twór; bądźcie na niego gotowi. 

Literacki Nobel dla Olgi Tokarczuk

Wstyd się przyznać, ale do czasu przyznania Nagrody Nobla Oldze Tokarczuk z jej twórczością byłem na bakier - podejrzewam, że w tej kwestii nie jestem osamotniony. Podczas październikowego karnawału noblowskiego doszły jednak do mnie dwie rzeczy. Po pierwsze, żyjemy w kraju pełnym ludzi wybitnych, którzy potrafią wlać w nasze serca dumę i radość. Po drugie, sztuka prowadzenia narracji bywa tak wysublimowana, że w jej skomplikowaniu można przeoczyć piękno. Narrator nie musi być przecież skostniałym demiurgiem czy wszechwiedzącym tytanem; on, tylko i aż, jest "czuły", jak stwierdziła Tokarczuk. Wędrówka przez jej Księgi Jakubowe trwa - wyjdę z niej bogatszy, bardziej ludzki. Zawsze dziękujcie ludziom, którzy mniej lub bardziej celowo pielęgnują Waszą wrażliwość. 

Portret kobiety w ogniu

Z całą pewnością jedno z najważniejszych i najpiękniejszych dokonań X Muzy w XXI wieku jeśli chodzi o mówienie o uczuciach - żadna to ekonomia miłości czy emocjonalne uniesienia. Pożądanie przychodzi tu bezszelestnie i zostaje zaklęte w całej gamie subtelnych gestów i słów, tak niepozornych i ulotnych, jakby ekranowa fikcja chciała wyprzedzić prawdziwe życie. I to się w Portrecie kobiecie w ogniu udaje. Co więcej, mamy tu do czynienia z filmem, na którym Piotr Piskozub płakał; ostatnia scena z ujęciem na twarz cudownej w swojej roli Adèle Haenel wstrząsnęła mną do tego stopnia, że przez długi czas nie mogłem wyjść z kina. 

Lighthouse

Cóż za przedziwne kinowe doświadczenie, które na gorąco po seansie nazwałem... "lśnienio-psychozo-ptakopodobnym". Robert Eggers, jeden z najbardziej obiecujących autorów kina grozy, zabrał Willema Dafoe i Roberta Pattinsona na zapomnianą przez świat latarnię morską, by poddać tam wiwisekcji wszystkie prawdy o tym, co nas dziś przeraża i niepokoi. Jego najnowszy film imponuje swoją małą wielką skalą, podkreśloną jeszcze przez unikalną stylistykę - tak hipnotyczną, jak i halucynogenną w mocy sprawczej. Takich produkcji w Hollywood unika się raczej jak ognia; mogą przepaść gdzieś pomiędzy kolejnymi finansowymi kalkulacjami. Jak dobrze, że w świecie kina wciąż funkcjonują twórcy, którzy w rzeczywistość widza z uporem maniaka chcą wejść bez żadnego kompromisu.

Historia małżeńska

Ten film wziął mnie z pełnego zaskoczenia, niemal na dziko - miałem wiele wątpliwości w kwestii tego, czy tak banalna na poziomie opisu fabuły historia może sprawdzić się w świecie przyśpieszonych relacji i ekspresowego wypalania się uczuć. Koniec końców natrafiłem na coś, co można spokojnie określić Sprawą Kramerów roku 2019. W trakcie seansu niejednokrotnie czułem jakiś bliżej nieokreślony, irracjonalny niepokój, dobiegający do mnie spomiędzy genialnych dialogów i popisów sztuki aktorskiej. Wojna dwóch osób na wyniszczenie, rozpad niemożliwego związku. Nawet w obliczu końca uczuć pojawi się w nas słodko-gorzka konstatacja, że główni bohaterowie to wciąż ta sama drużyna. 

Pewnego razu... w Hollywood i Brad Pitt

Nie zamierzam się silić na jakieś wyszukane słowa - to jest po prostu kinowa petarda. Rozsadza i ekran, i nasze umysły, przypominając nam, że X Muza doby współczesnej wciąż potrafi pięknie śnić. Mało kto rozumie to jak Quentin Tarantino, który pracując nad każdym kolejnym swoim filmem zachowuje się jak dzieciak w sklepie z ulubionymi zabawkami. W Pewnego razu... w Hollywood kreśli on fenomenalny obraz epoki końca lat 60., dosłownie i w przenośni pokazując nam, czym naprawdę jest twór zwany przez wielu Fabryką Snów. Dodajcie jeszcze do tego wszystkiego przewyborną rolę Brada Pitta, który po tej produkcji, jak określiłem to w rozmowie z przyjacielem, powinien zostać "papieżem kosmosu". Oczywiście mając za sojuszniczkę nakarmioną w pełni strawną karmą Brandy. 

MFF Nowe Horyzonty i American Film Festival

Wyobrażaliście sobie kiedyś świat, w którym Roman Gutek zostaje DJ-em? Ja taki widziałem - na początku sierpnia w trakcie tegorocznej edycji festiwalu Nowe Horyzonty jedna z najważniejszych osób w rodzimym kinie stanęła za deckiem, by wmiksować się w muzyczne gusta i umysły wszystkich zebranych we wrocławskim klubie Arsenał. To był dla mnie cudowny czas, okraszony jeszcze wywiadami z Xawerym Żuławskim i Rafałem Zawieruchą. Po 3 miesiącach znów byłem na posterunku, tym razem chłonąc 25 filmów w czasie American Film Festiwal. W przypadku drugiego z wydarzeń mieliśmy jeszcze do czynienia z jednym z najlepszych zestawień w historii rodzimych festiwali filmowych - dzień w dzień czekałem na kolejne informacje prasowe w tej kwestii, nie mogąc wyjść z podziwu. Kochając kino miłością pełną. 
Strony:
  • 1 (current)
  • 2
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj