Pierwszy raz spotkałem Hitlera, kiedy miałem sześć lat. Wódz III Rzeszy zaatakował mnie w dwumetrowej, mechanicznej zbroi. Wolfenstein 3D to była naprawdę świetna gra!
Hitlera trzeba było wziąć sposobem. Szarżowanie wprost na niego nie miało większego sensu – sukces zapewniało jedynie odpowiednie korzystanie z kryjówek, nasłuchiwanie metalicznych kroków i zwinne wychylanie się zza rogów. „Scheiße!” – krzyczał Adolf, gdy już udało nam się zniszczyć jego mechaniczną zbroję. A po oddaniu w jego kierunku śmiertelnego strzału, słyszeliśmy płaczliwą kwestię: „Eva, auf wiedersehen!”.
Następnie wódz III Rzeszy ginął. I to jak! Jego ciało po cronenbergowsku rozpływało się niczym lody na słońcu. Martwa głowa wystawiała język i upadała, układając się w żałosną kupkę krwi, kości i wnętrzności. Tak perwersyjnie satysfakcjonujące, że aż by się chciało obejrzeć powtórkę, prawda?
„Nie ma sprawy” – zdawali się mówić twórcy, po czym wrzucali nam na ekran napis „ZOBACZMY TO JESZCZE RAZ!”. I robili klasyczny sportowy replay, do tego ze zbliżeniem i migającym napisem „DeathCam”.
Zrób to sam
Wolfenstein 3D był grą rewolucyjną. Choć – jak twierdzi wielu – nie był pierwszym przedstawicielem gatunku FPS (First-Person Shooter), to jednak spopularyzował i ukształtował swoich następców. Jeśli cofniemy się o 25 lat (sic!) i zajrzymy do ówczesnej prasy branżowej, zobaczymy, że recenzenci rozpływali się nad piękną, płynną grafiką, animacjami śmierci, różnorodnym arsenałem i emocjonującą ścieżką dźwiękową.
To wszystko, oczywiście, prawda. Ale Wolfenstein 3D nie tylko „technikaliami” stał. Fabuła była, rzecz jasna, pretekstowa i brała II Wojnę Światową w duży cudzysłów, ale finał opowieści był mocny i symboliczny. Twórcy wykorzystali w pełni siłę i możliwości techniczne relatywnie nowego wówczas medium. I nie tylko dali nam możliwośc ubicia najgorszej kreatury w historii – oni pozwolili patrzeć na jego śmierć niemalże własnymi oczami. Pozwolili czuć się tak, jakbyśmy własnoręcznie zadbali o dziejową sprawiedliwość. Stanięcie nad kałużą hitlerowskich wnętrzności stało się radośnie satysfakcjonującym doświadczeniem.
Oczywiście zarówno sam Hitler, jak i cała III Rzesza zostały na potrzeby gry mocno przerysowane. Wolfenstein 3D to awanturnicza historyjka, w której strzelamy do nazistów, czyli „ultimate bad guyów”. Zarazem jednak nie widzimy grozy prawdziwej wojny: nie widzimy obozów koncentracyjnych, cierpienia ludności cywilnej, zniszczonych miast. Hitlerowcy zostali potraktowani jak frajerskie potworki, których hordy same pchają się nam pod lufę.
I pewnie właśnie dlatego, że gra nie zagłębia się w koszmar wojny, końcowe ubicie Hitlera może być tak satysfakcjonujące... ale zarazem niezobowiązujące i wesołe. Prawdziwe skutki działań III Rzeszy znamy z książek historycznych, poważnych filmów wojennych czy nawet opowieści naszych dziadków. Skoro więc znamy już kontekst, to teraz możemy bezpiecznie odpalić peceta i własnoręcznie zaciukać Führera.
Oczyszczające bezczeszczenie zwłok
To, rzecz jasna, niejedyny przypadek w historii popkultury, w którym na potrzeby opowieści obcujemy umownym wyobrażeniem III Rzeszy. Quentin Tarantino ukazał nam pół-realistyczną wojnę w pamiętnych Inglourious Basterds. Finał tego filmu jest mocno naładowany symboliką, jednak wydaje się, że w centralnym jego punkcie jest moment, w którym dwaj amerykańscy żołnierze żydowskiego pochodzenia najpierw ubijają Hitlera i Goebbelsa, a potem z wielkim oddaniem masakrują ich zwłoki z MP40. Historii zmienić nie możemy, ale przez chwilę możemy czuć się oczyszczeni, bo oto dokonała się sprawiedliwość! Co prawda tylko na ekranie, lecz jeśli to wszystko, na co nas stać, to czemu z tego nie skorzystać?
Bękarty wojny ukazują alternatywną wersję historii, przy okazji jednak nie unikają przerażających obrazów: rozstrzeliwania Żydów czy terroryzowania ludności cywilnej. Są też jednak filmy, które nawet nie próbują obrazować wojny taką, jaka była naprawdę, filmy, w których hitlerowców czy samego Hitlera wykorzystuje się jako „heheszkowe” figury, które oprócz prawdziwych mundurów nie mają nic wspólnego z rzeczywistymi hitlerowcami.
Naziści z księżyca
Weźmy na przykład Iron Sky, w którym naziści przylatują z księżyca (a zbliżający się sequel nawiedzi Hitler jeżdżący na tyranozaurze). Czy tak duży dystans dzielący fikcję od prawdziwej, tragicznej historii może być użyteczny? Czy śmieszkowanie z II Wojny Światowej może być oznaką braku szacunku dla jej ofiar? Wszystko zależy pewnie od tego, gdzie umieścimy tzw. „granicę dobrego smaku”.
Pamiętajmy jednak, że obśmiewanie Hitlera nie jest pomysłem nowym – The Great DictatorCharles Chaplin czy You Nazty Spy grupy Three Stooges powstały jeszcze za życia wodza III Rzeszy, w latach 40. W ponurej, drugowojennej rzeczywistości pozwalały oswoić wroga, sprowadzić go na ziemię i obrzucić pomidorami. „Nic nie obraża nazistów tak, jak żarty z ich chorej ideologii” – powiedział w rozmowie z magazynem „Time” Lutz Göllner z berlińskiego tygodnika „Zitty”.
W prześmiewczy, ale zarazem przerażający sposób postać Hitlera wykorzystali twórcy filmowej adaptacji książki Er ist wieder daTimur Vermes. Film miesza fikcję (Führer budzi się w XXI-wiecznych Niemczech) z rzeczywistością, w której prawdziwi ludzie (w tym politycy) stykają się z nim w miejscach publicznych. W scenariuszu Adolf Hitler szybko staje się telewizyjnym celebrytą. W scenach „ulicznych” obserwujemy, jak „Hitler” dosyć swobodnie odnajduje się we współczesnej Europie.
Trochę przypomina to ten skecz Monty Pythona, w którym kanclerz III Rzeszy kandyduje w wyborach uzupełniających w angielskim Minehead, a mieszkańcy miejscowości w ulicznej sondzie mówią, że „Chyba ma rację co do czarnuchów, ale jego wybór może odbić się na giełdzie”.
Popkultura „mieliła” Hitlera i hitlerowców na setki sposobów. Jednym z najbardziej kontrowersyjnych podejść były filmy z podgatunku nazi-exploitation, powstające przede wszystkim w latach 70. Brały one popularne „memy” kojarzone z II Wojną Światową i wpisywały je w szokujące konteksty, na przykład obozy koncentracyjne sprowadzały do lesbijskich scen sado-masochistycznych. Część tych filmów do dziś jest zabroniona choćby w Wielkiej Brytanii.
Naziści bez swastyk
Popkultura nie musi zresztą pokazywać swastyki czy brunatnych mundurów, żeby widz wiedział, z kim ma do czynienia. Hitlerowcy jako „Ostateczni Źli” tak mocno wryli się w masową wyobraźnię, że aluzje do nich można znaleźć w najpopularniejszych tekstach kultury, choćby Gwiezdnych wojnach (mundury Imperium) czy Królu lwie (szeregi hien maszerujące do piosenki Skazy „Przyjdzie czas”).
Na ostatnich targach gier komputerowych E3 pokazano obszerne fragmenty kolejnego już sequelu poczciwego Wolfensteina 3D – Wolfenstein II: The New Colossus. Tym razem dzielny William Blazkowicz stawi czoła III Rzeszy... na terenie Stanów Zjednoczonych. W tej wersji rzeczywistości to Niemcy wygrali wojnę, a ofiarą bomby atomowej padł Nowy Jork. Świetnie odnalazł się również i Ku-Klux Klan. Nowe gry z serii Wolfenstein nie unikają więc polityki i ukazują wojnę i nazistów w sposób mniej zdystansowany niż pierwowzór.
Choć więc portretowanie III Rzeszy w popkulturze zmienia się na przestrzeni lat, pewne jest jedno: Hitler i III Rzesza wciąż będą rozbudzali masową wyobraźnię. Czy to jako „Ostateczni Źli”, czy jako groteskowe pierdoły. Hitlerowców nie da się łatwo zastąpić chociażby Niemcami z czasów I Wojny Światowej, co uczyniono w kinowej ekranizacji Wonder Woman. Konflikt ten – jako wydarzenie historyczne – była dużo bardziej zniuansowany. I nie ma znaku równości pomiędzy Niemcami z pierwszych dwóch dekad XX wieku i lat 20., 30. i 40. II Wojna Światowa jest z jednej strony jedną z największych tragedii w historii ludzkości, a z drugiej: wydarzeniem historycznym, w którym granice dobra i zła są dosyć oczywiste.
Pozostaje nam więc czekać na Hitlera na tyranozaurze.
Autor prowadzi bloga Liczne rany kłute.