Pierwotnie chciałem rozpocząć ten tekst od jakiegoś potencjalnie zgrabnie sformułowanego zdania sugerującego cokolwiek, jak mi się wydawało, truistyczną prawdę, że dzisiaj obecność czarnoskórego aktora na kinowym plakacie reklamującym film akcji (czy jakikolwiek inny) nikogo już chyba nie dziwi, lecz ugryzłem się w język, przypominając sobie niejeden internetowy kałszkwał.
A niegdyś przecież taki Billy Blanks zwykle godził, nie dzielił. Oczywiście, na początku lat dziewięćdziesiątych na moim osiedlu, tak jak pewnie i na twoim, też funkcjonował najczęściej pod ksywką „no, ten Murzyn z tamtego filmu”, lecz ze świecą było szukać odważnego, który by kręcił nosem na obejrzenie z wypożyczonej kasety, nierzadko po raz kolejny, Szponów orła, TC 2000 albo Otwartych kart. Blanks nie był ani gorszy, ani lepszy niż inni wymiatacze ery VHS. Jasne, ktoś wolał JCVD, ktoś Bolo Yeunga (na przykład ja), i toczyło się dyskusje, kto by komu dowalił, jakby przyszło co do czego, lecz oglądało się wszystkich po równo. Billy był niejakim rodzynkiem, bo jednak kino kopane Michaela Jaia White'a poznało później, Billa Duke'a kojarzyliśmy (o ile ktokolwiek go wtedy kojarzył na tyle, aby pomnieć nazwisko) jako faceta, który asystował przy Arnoldzie, Carl Weathers nigdy nie spełnił obietnic danych dobrymi rolami na planach Rocky'egoi Predatora, bo jako pierwszoplanowa gwiazda kina akcji był mało przekonujący, a Wesley Snipes utożsamiany był jednak z wyższymi budżetami; zresztą, jak mówiły nalepki na półkach lokalnej wypożyczalni, zajmował się on kinem „sensacyjnym”, a nie „karate”. Ale do grona supergwiazd Blanks nigdy się nie przebił, choć też i nie musiał, fortuny dorobił się jako guru od fitnessu, sprzedając swoje programy treningowe. Dlaczego tyle o nim piszę? Bo, choć mogę się mylić, był bodaj pierwszym czarnoskórym aktorem, który wybił się na kinie akcji/kopanym głównego nurtu.
Kariera filmowa Blanksa była krótka, bo trwała zaledwie dekadę. Zakończył ja, może trochę symbolicznie przekazując pałeczkę, mniej więcej wtedy, gdy akurat White zagrał Spawna, pierwszego czarnego komiksowego superbohatera na dużym ekranie, zaledwie dwa tygodnie przed Shaquille'em O'Neilem jako Steelem. Tyle że ten ową pałeczkę upuścił. Film, który miał być dla White'a odskocznią do hollywoodzkiej kariery, okazał się niewypałem. Dzisiaj, choć potrafi niejedno, rypie taniochę na DVD za taniochą na DVD, choć na uwagę zasługują z pewnością niezłe Undisputed 2i Bezlitosny, lecz eksplorowanie jego filmografii przypomina grzebanie za grudkami złota w śmierdzącym mule. Ale swojego czasu nie było jednak kocura nad Wesley Snipes. Facet dostawał dobre role w dobrych tytułach, bo potrafił i zagrać, i dać po mordzie. Całe lata dziewięćdziesiąte należały do niego – Demolition Man,Passenger 57, Strefa zrzutu, Wydział pościgowy, Bladeto już klasyczne sensacyjniaki tamtej ery, które wymienia się z biegu, jeden za drugim. A przecież Snipes nie był jednym czarnoskórym aktorem cieszącym się wtedy ogromną popularnością. Ba, nie był nawet tym najbardziej znanym. Królem pozostawał Will Smith, któremu gwiazdorski status udało się zachować do dzisiaj, i który do dzisiaj grywa w sensacyjniakach; dla niego najtisy trwają dalej. No, może trochę przesadzam, lecz to gość o złotym dotyku i świetnym instynkcie, który rzadko go zawodzi, uosabiający wyobrażenie o hollywoodzkim gwiazdorze. Tyle że Smith zawsze był trochę z innego świata, wybierał blockbustery, chyba nie sposób przylepić mu łatki jednego z „niezniszczalnych”, którą taki Snipes z dumą może nosić. Podobnież nigdy nie myślałem o Samuelu L. Jacksonie, Eddiem Murphym czy Denzelu Washingtonie jako aktorach kina akcji, choć przecież każdy z nim może pochwalić się niejedną porządną strzelaniną czy bijatyką.
Zresztą to premiera Equalizer 2z tym ostatnim z wymienionych przeze mnie wyżej aktorów była przyczynkiem do napisania tego tekstu, będącego na poły osobistym powrotem do wypożyczalnianej przeszłości – intencjonalnie pomijającym epokę blaxploitation i skupiającym się na maczystowskich, głównonurtowych akcyjniakach – a na poły refleksją nad przeczytanym niedawno artykułem, że czarni bohaterowie kina kopano-strzelanego się zestrzeli i nie ma kto ich zastąpić. Na pierwszy rzut oka coś w tym jest. Zresztą kto pamięta przecieki maili z Sony, ten pewnie przypomni sobie, że za nierówny wynik finansowy The Equalizerszefowie studia obarczali między innymi kolor skóry Washingtona, lecz, zważywszy na to, jaką kasę przynosi niebiały przecież The Rock, jest to konkluzja nietrafiona. Czemu więc tak mało pierwszoplanowych ról akcji powierza się czarnym aktorom, a jeśli już, to pewniakom jak Smith czy Denzel? Autor rzeczonego artykułu doszedł do podobnego co ja wniosku, niezbyt znowu oryginalnego czy odkrywczego: jesteśmy obecnie w chwili swoistej zmiany warty, bo jest przecież i John Boyega, i Chadwick Boseman, i Michel B. Jordan, i starszy od nich – ale nadal młodszy od tamtych dwóch zasłużonych – Idris Elba. Myślę, że Washington spokojnie może promować dopiero pierwszy sequel (!) w swojej długiej karierze, nie musząc obawiać się o to, że nie będzie miał go kto zastąpić, a i sam nawet nie ma zamiaru odkładać giwery, bo Antoine Fuqua, reżyser, już przebąkiwał o kolejnym odcinki serii o byłym szpiegu posiadającym, jak to się mówi, „specyficzne umiejętności”.
Chciałem zacząć od truizmu i truizmem zakończę: czarnoskóre gwiazdy kina akcji to żadna nowość ani kuriozum i nie wydaje mi się, żeby, wbrew obawom wyczytanym tu i ówdzie, mieli zniknąć z ekranu, wypchnięci przez Chrisa Pratta. Bynajmniej. Jordan czy Boseman to jedne najjaśniejszych gwiazd swojego pokolenia i mogę tylko mieć nadzieję, że nie odpłyną w oscarowe dramaty i komiksowe blockbustery, ale złapią za gnata, postrzelają i porachują komuś gnaty. A jakby ktoś się zastanawiał, skąd podkradłem tytuł tego tekstu, śpieszę z wyjaśnieniem. Tak zwał się zapomniany już trochę film z Chuckiem Norrisem, gdzie gigant kina akcji zagrał niejakiego Johna T. Bookera i nie dam wiary, że to przypadek, bo na przełomie poprzednich stuleci o prawa czarnych walczył amerykański polityk i przedsiębiorca Booker T. Washington. Co więcej, niecałe sto lat później na ring zapaśniczy wychodził też słynny Booker T., którego moje pokolenie zapewne dobrze pamięta, lecz jesteśmy o krok od jednej dygresji za daleko. Choć to dobry materiał na felieton. Może kiedyś?