Kiedy zaczyna się dorosłość? Między innymi wtedy, gdy bohaterowie twojego dzieciństwa starzeją się i umierają. Odkąd pamiętam, jestem fanem sagi Gwiezdne wojny. Moja fascynacja sięga początku lat dziewięćdziesiątych (a może nawet trochę wcześniej) i wciąż trwała z mniejszym lub większym natężeniem. Osłabła nieco w trakcie prequeli, by niedawno znów wybuchnąć w oczekiwaniu na część VII. Osłabła nie dlatego, że trylogia z lat 1999-2005 przegrywa pod każdym względem z oryginalnymi filmami (choć przegrywa), ale ponieważ wychowałem się na przygodach Hana, Luke’a i Lei, a żaden bohater z NT po prostu nie może się z nimi równać. Ta trójka to dla mnie nie tylko protagoniści filmów - to przyjaciele, którzy od czasu do czasu wpadają i doskonale się razem bawimy, czy to wspominając stare dobre czasy, czy też przeżywając nowe przygody. Bo świat Gwiezdnych wojen nie kończy się na filmach. Przez lata powstało ogromne i w miarę spójne uniwersum ze wspaniałym miszmaszem książek, komiksów, gier komputerowych, opowiadań i innych produktów (czyli tak zwane Expanded Universe – rozszerzone uniwersum). Po zakupie Lucasfilm przez Disneya fani musieli przełknąć gorzką pigułkę w postaci skasowania tych wszystkich elementów składających się na kanon. Czy to sensowne i uczciwe, to już temat na osobną dyskusję. Czytaj również: Nowy kanon Gwiezdnych Wojen – przewodnik aktualizowany Tak więc, nim uniwersum zostało „odświeżone”, miałem do dyspozycji ogromną liczbę dodatkowych historii dziejących się przed, po i w trakcie filmów. Skupiłem się na książkach i nielicznych komiksach. Oczywiście najbardziej interesowały mnie losy Wielkiej Trójki po (przedstawionej w częściach IV-VI) wojnie domowej, która raz po raz ratowała galaktykę przed kolejnymi niedobitkami Imperium, ciemnymi Jedi, tajemniczą i groźną rasą Yuuzhan Vong, a nawet liczącym setki lat bytem Mocy. I choć nie wszystkie twory EU prezentowały sobą przyzwoity poziom, to jednak zawsze gdzieś w tle tlił się ten niesamowity klimat Oryginalnej Trylogii, rozpalający serce i pozwalający na chwilę wrócić do ukochanego uniwersum. No url Mimo skasowania starego kanonu ogromnie ucieszyłem się, że powstanie część VII, a napływające informacje tylko podsycały radosne, pełne nadziei oczekiwanie. Gdy ogłoszono, że powróci oryginalna obsada, na mojej twarzy przez długi czas gościł szczery uśmiech. Możliwość ujrzenia po raz kolejny bohaterów, z którymi dorastałem i zżyłem się przez te wszystkie lata, zdawała się spełnieniem dziecięcych marzeń. Harrison Ford od lat zarzekał się, że nie ma zamiaru powrócić do roli Hana Solo, a Carrie Fisher i Mark Hamill mieli najwyraźniej ciekawsze rzeczy do roboty. Dlatego fakt, że J.J. Abrams i Kathleen Kennedy namówili starą gwardię na kolejną część, stanowił jedną z najcudowniejszych informacji okołofilmowych, jakie od dawna słyszałem. Wreszcie nadszedł oczekiwany dzień i usiadłem w fotelu kinowym. Wszystkie wieści z planu i nieliczne trailery, które obejrzałem, obiecywały mi kolejną wizytę przyjaciół, pełniejszą niż powieści z rozszerzonego uniwersum. Światła zgasły, na ekranie pojawiło się logo Lucasfilmu, a później w głąb ekranu popłynęły żółte litery… Teraz, jakiś czas po seansie, wciąż nie mogę się otrząsnąć z szoku. Poczułem się jak uderzony obuchem w twarz, a w moje serce wbity został zimny sopel lodu. I nie potrafię powiedzieć, czy film mi się podobał, jeszcze nie. Mam dwa główne zarzuty do Star Wars: The Force Awakens. Pierwszy, choć bardziej merytoryczny, nie jest aż tak wielkim problemem, bym nie mógł przymknąć na niego oka. Otóż część VII ma dużo pomysłów wspólnych z częścią IV. Troszkę zbyt dużo jak na mój gust – rys fabularny w obu filmach różni się jedynie detalami. I spokojnie bym się z tym faktem pogodził, gdyby nie drugi z zarzutów. Czytaj również: Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy nie jest kopią Nowej nadziei Nie daruję twórcom uśmiercenia Hana Solo, a także drogi, którą scenarzyści kazali mu przebyć przed i w trakcie najnowszej części. George Lucas, kręcąc oryginalną trylogię, narzucił pewien standard, wpisany również w ramy gatunku – dobro zwycięża, a bohaterowie przeżywają, wychodząc często z beznadziejnych, wydawałoby się, sytuacji. Również autorzy powieści musieli się do tego dostosować, choć kilka ważnych postaci pożegnało się z galaktycznym padołem łez. Wielka Trójka była jednak zawsze nietykalna. Pochłaniając każdą kolejną opowieść, my, fani, udawaliśmy, że wierzymy w możliwość uśmiercenia Luke’a, Lei lub Hana, a pisarze udawali, że biorą taką opcję pod uwagę. Ktoś może powiedzieć – żadna frajda i oszukiwanie samego siebie. Ale ja, odwiedzając odległą galaktykę, chcę się tak oszukiwać. Chcę wracać do dzieciństwa, gdzie wszystko było prostsze, bardziej klarowne, gdzie ideały mają swoje miejsce, gdzie dobro tryumfuje, a zło leży pokonane, wreszcie gdzie bohaterowie odjeżdżają w stronę zachodzącego słońca lub zgarniają główną nagrodę. I dwa cykle, na których się wychowałem, umożliwiły mi wycieczkę do takiego świata – Gwiezdne wojny oraz Indiana Jones. Niestety w tym pierwszym przypadku mogę mówić jedynie w czasie przeszłym. W momencie, gdy Kylo Ren przebił swojego ojca mieczem świetlnym i zepchnął go w bezdenną przepaść, ten miecz przebił również moje wnętrzności, a w mojej duszy rozbrzmiał krzyk rozpaczy – zginął nie tylko najciekawszy (może poza Vaderem) bohater w całej sadze, ale również mój szczenięcy idol i przyjaciel. Wiem, że śmierć Hana miała dać emocjonalnego kopa, wlać nieco goryczy w happy end, a także pokomplikować nieco sytuację Kylo Rena. Wiem również, iż Harrison Ford chciał zabić swojego bohatera już w Star Wars: Episode V - The Empire Strikes Back. Ale to wszystko nieważne – nie to chcę oglądać i nie zgadzam się na to. Można przytoczyć argument, iż zgon mentora stanowi nieodłączny element każdej pierwszej części trylogii Gwiezdnych wojen. Czy aby na pewno? Spójrzmy na pozostałe przypadki. W Star Wars: Episode IV - A New Hope ginie Obi-Wan Kenobi, jednak mieliśmy tu do czynienia z debiutem cyklu. Nie zdążyliśmy się do tego bohatera przyzwyczaić, nie przeżyliśmy z nim wielu przygód (pamiętajmy, że o prequelach nikomu się wtedy nawet nie śniło), nie odwiedzał nas równie często co Wielka Trójka. Podobnie w Star Wars: Episode I - The Phantom Menace - Qui-Gon Jinn, mistrz Obi-Wana, oddał życie, ale bohater ten został wprowadzony na potrzeby części pierwszej i nie towarzyszył fanom wcześniej. Dlatego śmierć Hana Solo nie tylko nie przystaje do schematu, ale wręcz burzy go i kłóci się z niepisanymi zasadami Kina Nowej Przygody. Poza tym, jak Pan mógł, panie Abrams, nie umieścić choć jednej sceny, w której spotyka się Wielka Trójka? Cóż za katastrofalnie zaprzepaszczona szansa…
Źródło: Lucasfilm
Nie podoba mi się również droga przebyta przez Solo między końcem Star Wars: Episode VI - Return of the Jedi a początkiem Przebudzenia Mocy. W finale szóstej części Han, bohater Rebelii, uwolniony od nagrody za swoją głowę, zdobywa serce księżniczki i razem z przyjaciółmi świętuje wielkie zwycięstwo. Zmienił się od czasu Nowej nadziei – z cwanego, zapatrzonego w siebie łotra przeobraził się w odważnego i prawego, a jednocześnie niepozbawionego łobuzerskiego uroku mężczyznę. Natomiast kogo mamy w siódmej odsłonie? Starego, zmęczonego człowieka, który poniósł klęskę w życiu – jego własny syn służy Ciemnej Stronie, z żoną (bądź kochanką - scenariusz tego nie precyzuje) łączą go już jedynie wspomnienia, a na dodatek przed laty utracił swój ukochany statek (swoją drogą Han Solo bez Sokoła to nie Han Solo - wyjątkowo głupi pomysł fabularny, by odebrać temu bohaterowi jedną z rzeczy, które go definiują). Z bohatera i człowieka sukcesu zrobiono złamanego, doświadczonego przez życie, dogorywającego herosa. Ponownie – nie takiego Hana chcę oglądać. Porównując losy Solo z Przebudzenia Mocy z jego przygodami ze starego kanonu, muszę niestety przyznać, iż to w skasowanym rozszerzonym uniwersum prezentowali nam takiego Hana, jakiego lubimy. Wciąż zadziornego, ale jednocześnie troskliwego i opiekuńczego. Jego charakter i dalsze losy stanowiły logiczną konsekwencję drogi, którą przebył od części IV. A trzeba przyznać, że twórcy nie oszczędzali korelianina. Miał z Leią trójkę dzieci – bliźnięta Jacena i Jainę oraz młodszego Anakina. Ten ostatni poniósł śmierć w wojnie z przybyszami spoza galaktyki, Jacen przeszedł na Ciemną Stronę i stał się lordem Sithów, a następnie został zabity przez Jainę. Zginął również Chewbacca. Mimo wszystkich tych tragedii Solo wciąż pozostał sobą, w czym wspierali go Leia, Luke, Lando i wielu innych. Czytając kolejne powieści ze starego kanonu, wracałem do mojej ulubionej galaktyki - pełnej zagrożeń, ale jednak w pewien sposób bezpiecznej i radosnej, w której czekali na mnie przyjaciele gotowi w każdej chwili rzucić się w wir nowej kosmicznej awantury. Słowem przywoływałem dzieciństwo. A teraz? Teraz poczułem się, jakbym musiał gwałtownie dorosnąć, jakby miejsce, w którym mogłem w wyobraźni przeżywać niesamowite przygody, zniknęło (a może tylko skurczyło się? Nie wiem jeszcze, kolejne seanse pokażą). Po dwudziestu kilku latach zwiedzania galaktyki nagle zaczyna brakować w niej dla mnie miejsca. Jasne, Rey, Finn i Poe są fajni, ale nigdy nie zajmą w mym sercu pozycji Wielkiej Trójki. Za dużo czasu spędziłem w towarzystwie Hana, Luke’a i Lei, są ze mną zbyt związani, bym mógł zastąpić ich kimś innym. Został mi jeszcze Indiana Jones. Nie niszczcie tej ostatniej reduty, ostatniego wspomnienia radosnych lat szczenięcych… Proszę… Zostawcie Indy’ego w spokoju.
To jest uproszczona wersja artykułu. KLIKNIJ aby zobaczyć pełną wersję (np. z galeriami zdjęć)
Spodobał Ci się ten news? Zobacz nasze największe HITY ostatnich 24h
Skomentuj